— Ciało tak. Kiedy jednak upewnił się, że żyję i nic mi nie grozi, kazał robotom podłożyć mi poduszkę pod głowę, zrobić mi zastrzyk z czegoś tam i wyruszył. Przyleciał tu odrzutowcem. Naprawdę! Zajęło mu to niecałe pół godziny. Zaopiekował się mną i upewnił, że wszystko w porządku. Byłam tak zamroczona kiedy przyszłam do siebie, że narobiłam wrzasku kiedy mnie dotknął, bo myślałam, że go tylko oglądam. Był strasznie zakłopotany, biedak, ale wiem, że chciał jak najlepiej.
Baley skinął głową — lekarze nie mają chyba wiele do roboty na Solarii?
— Spodziewam się!
— Wiem, że o chorobach zakaźnych nie ma mowy, ale co z zaburzeniami przemiany materii, miażdżycą, cukrzycą i tak dalej?
— To się zdarza i wtedy jest naprawdę okropnie. Lekarze mogą zapewnić takim ludziom znośne życie, przynajmniej jeśli chodzi o ich stan fizyczny ale to najmniej ważne.
— Czyżby?
— Oczywiście. To oznacza, że analiza genetyczna była — niedoskonała. Nie sądzisz chyba, że pozwolilibyśmy rozwijać się cukrzycy?
Każdy u którego wykryto coś takiego musi poddać się bardzo szczegółowym ponownym badaniom. Cofnięty zostaje przydział małżeński, co jest strasznie kłopotliwe dla współmałżonka. To również oznacza, że nie… żadnych… — jej głos przeszedł w szept — dzieci.
— Żadnych dzieci? — Spytał głośno Baley.
Gladia zaczerwieniła się — Nie wypada wymawiać tego słowa! — Dz… dzieci.
— Można się przyzwyczaić — powiedział Baley szorstko.
— Tak, ale jeśli do tego przywyknę, może mi się zdarzyć, że powiem to w towarzystwie, a wtedy nic tylko pod ziemię się zapaść…
W każdym razie, jeśli małżeństwo miało dzieci (widzisz powtórzyłam to słowo) trzeba je odnaleźć i przebadać — to było jedno z zajęć Rikaina, nawiasem mówiąc — i to dopiero kłopot.
Baley pomyślał o Thoolu. Niekompetencja lekarza była naturalnym następstwem uwarunkowań społecznych i nie oznaczała niczego złego. Nie musiała oznaczać. — Można go skreślić, ale cienką kreską — pomyślał.
Przyglądał się jedzącej Gladii. Jej ruchy były zgrabne i eleganckie, apetyt miała normalny. Jego własny ptak był wyśmienity.
Gdy chodziło o jedzenie, Zaziemskie światy potrafiłyby rozpieścić Baleya.
— Co sądzisz, Gladio, o tym otruciu? — spytał.
Podniosła wzrok — Staram się o tym nie myśleć. Może to nie było otrucie.
— To było otrucie.
— Ale przecież nikogo tam nie było.
— Skąd wiesz?
— Tam nikogo nie mogło być. Nie miał żony, odkąd wyczerpał swój limit dz… — wiesz o co mi chodzi. A skoro nie było tam nikogo, kto mógłby podać mu truciznę, jak mógł zostać otruty?
— A jednak został otruty. To fakt, z którym trzeba się pogodzić.
Zachmurzyła się — Czy sądzisz, że sam to zrobił?
— Wątpię. Dlaczego miałby to robić, i to jeszcze publicznie?
— A wiec to się nie mogło zdarzyć, Eliaszu. Nie mogło!
— Przeciwnie, Gladio! Łatwo można było tego dokonać. Chyba odgadłem ,jak to było.
8. Wyzwanie rzucone kosmicie.
Gladia wstrzymała oddech — Ja nie mogę zgadnąć. Czy wiesz kto to zrobił?
Baley skinął głowa — Ten, kto zabił twego męża.
— Jesteś pewien?
— A ty nie? Morderstwo twojego męża było pierwsze w historii Solarii. W miesiąc później mamy następne morderstwo. Czy to może być przypadek? Dwaj mordercy w jednym miesiącu w świecie, który nie zna zbrodni? Przy tym druga ofiara prowadziła śledztwo w sprawie pierwszej zbrodni, stanowiła zagrożenie dla mordercy.
— Więc dobrze! — Gladia zajęła się swoim deserem, mówiąc miedzy jednym a drugim łykiem — Jeśli tak, jestem niewinna.
— Jak to, Gladio?
— No jakże, Eliaszu! W życiu nie byłam nawet w pobliżu posiadłości Gruera, nie mogłam go więc otruć, a jeśli nie — no to cóż.
nie zabiłam też męża.
Baley jednak milczał. Dobry humor Gladii zniknął i opadły jej kąciki ust — Czy tak nie uważasz, Eliaszu?
— Nie mam pewności — odpowiedział Baley — Jak ci mówiłem.
znam sposób, którego użyto by otruć Gruera. Każdy mógłby się nim posłużyć, czy był kiedyś u Gruera, czy nie.
Gladia zacisnęła pięści — Chcesz powiedzieć, że to zrobiłam?
— Tego nie mówię.
— Ale dajesz do zrozumienia — wargi jej zbielały z gniewu, na policzkach wystąpiły plamy — Czy dlatego chciałeś mnie oglądać?
Zęby mi zadawać podchwytliwe pytania, złapać mnie w pułapkę?
— Chwileczkę…
— Udawałeś, że mi współczujesz, że mnie rozumiesz. Ty… ty Ziemianinie!
Ostatnie słowa wymówiła już ochrypłym głosem.
Daniel odezwał się zwracając ku Gladii swą idealnie spokojną twarz — Proszę wybaczyć, pani Delmarre ale tak pani ściska nóż, ze może się skaleczyć. Proszę uważać.
Gladia spojrzała z wściekłością na krótki, tępy i niewątpliwie całkiem nieszkodliwy nóż, który trzymała w ręku. Uniosła go raptownie.
— Nie możesz mnie dosięgnąć, Gladio — rzekł Baley.
— A kto by cię chciał dosięgnąć? Uch — wzdrygnęła się z przesadnym wstrętem i zawołała — Przerwać połączenie!
Ostatnie słowa musiały być skierowane do niewidocznego robota i oto jej połowa sali znikły. Znów pojawiła się ściana.
— Czy się mylę, czy też uważasz ją za winną — spytał Daniel.
— Mylisz się — odpowiedział Baley. — Ktokolwiek to zrobił, potrzebował zupełnie innych cech niż je ma ta biedaczka.
— Ma temperament.
— I co z tego? Większość ludzi go ma. Pamiętaj, że ona żyje w stałym napięciu. Gdyby ktoś naskoczył na mnie tak, jak na nią, nie skończyłoby się na wywijaniu głupim małym nożem.
— Nie mogę wydedukować, jak można otruć kogoś na odległość.
— Wiem, że nie możesz — powiedział z satysfakcją Baley. Rozwiązanie tej akurat łamigłówki nie jest w twojej mocy.
Daniel przyjął te słowa ze zwykłym spokojem.
— Mam dla ciebie dwa zadania, Danielu — rzekł Baley.
— Jakie to zadania, Eliaszu?
— Po pierwsze, skontaktuj się z doktorem Thoolem i spytaj o stan pani Delmarre po tym, jak zabito jej męża, jak długiego leczenia wymagała i tak dalej…
— Czy zależy ci na czymś szczególnym?
— Nie, po prostu gromadzę dane. W tym świecie to niełatwa sprawa. Po drugie: dowiedz się, kto zastąpi Gruera na stanowisku dyrektora służby bezpieczeństwa i załatw mi połączenie z nim jutro rano. Co do mnie — powiedział, nie usiłując ukryć niechęci — idę spać i mam nadzieję, że w końcu zasnę.
— Czy myślisz — spytał z rozdrażnieniem — że mają tu jakieś przyzwoite książkofilmy.
— Radziłbym wezwać robota — bibliotekarza — odpowiedział Daniel.
Rozmowa z robotem zirytowała Baleya. Wolałby sam wybierać książki.
— Nie, — mówił — nie chodzi o klasykę. Chodzi mi o powieści z życia współczesnej Solarii. Przynieś mi ich z pół tuzina.
Robot podporządkował się (bo musiał) ale nawet sięgając manipulatorami, by wydobyć książkofilmy z przegródek, plótł coś z uniżonością o innych działach biblioteki.
— Może panu spodobałyby się powieści przygodowe z czasów pionierskich, a może znakomite przeglądowe opracowania z dziedziny chemii z ruchomymi modelami atomów, a może coś z fantasy, a może z galaktografii? — Ta lista me miała końca.
Baley czekał w ponurym milczeniu na swoje pół tuzina książek, powiedział — Wystarczy — Sięgnął (własnymi rakami) po czytnik i wyszedł.