Gdy robot poszedł za nim, pytając — Czy życzy pan sobie pomocy przy dostrajaniu, proszę pana? — Baley odwrócił się i warknął — Nie! Zostań, gdzie jesteś.
Robot skłonił się i przystanął.
Leżąc potem w łóżku, którego szczyt jarzył się światłem, Baley pożałował lej decyzji. Czytnik był nieznanego mu typu. Zawziął się jednak i metodą cofania się i posuwania drobnymi kroczkami naprzód zdołał przecież coś osiągnąć. Jeżeli nawet ostrość była nienajlepsza, nie była to wysoka cena niezależności od robotów.
W ciągu godziny przejrzał cztery z sześciu filmów. Rozczarowały go.
Miał swoją teorię. Sądził, że nie ma lepszego sposobu poznania życia i poglądów w te sprawy, jeśli miał prowadzić śledztwo.
‘Trzeba było jednak porzucić teorię. Pobieżna lektura ukazała mu ludzi, którzy mieli śmieszne problemy, zachowywali głupio i reagowali w niezrozumiały sposób. Dlaczego jakaś kobieta miałaby porzucać pracę dowiedziawszy się, że jej dziecko obrało ten sam zawód?
Dlaczego odmawiała wyjaśnienia powodów, dopóki nie wynikły z tego przykre i śmieszne komplikacje? Dlaczego lekarz i artystka mieliby się wstydzić tego, że przydzielono ich sobie? Co było tak szlachetnego w upieraniu się lekarza przy prowadzeniu badań nad robotami?
Wprowadził piątą powieść do czytnika i ustawił ostrość. Był piekielnie zmęczony. Był tak zmęczony, że nie zapamiętał z niej (była to powieść sensacyjna) niczego, oprócz początku, w którym nowy właściciel posiadłości wchodzi do domu i przegląda sprawozdania i rachunki, które pokazuje mu pełen szacunku robot.
Zasnął zapewne z czytnikiem przy oczach i przy zapalonych światłach a robot wszedł, wyjął mu z rąk czytnik i zgasił światło.
W każdym razie zasnął i śnił o Jessie. Wszystko było po staremu. Nigdy nie opuszczał Ziemi. Właśnie udawali się do komunalnej stołówki a potem mieli oglądać z przyjaciółmi jakiś spektakl subeteryczny. Czekała ich przejażdżka drogą ekspresową. Przyglądali się ludziom i nie martwili o losy świata. Baley był szczęśliwy.
A Jessie była piękna. Straciła nieco na wadze. Dlaczego była aż tak szczupła? I tak piękna?
I jeszcze coś było nie tak. Świeciło nad nimi słońce. Gdy spojrzał w górę, zobaczył tylko sklepienie, podstawę górnych poziomów, a jednak słońce świeciło zalewając wszystko jasnym blaskiem i nikogo to nie przerażało.
Baley obudził się wstrząśnięty. Kazał robotom podawać śniadanie a do Daniela nawet się nie odezwał. Nic nie mówił, o nic nie pytaj, wypił znakomitą kawę, nie czując jej smaku.
Dlaczego śnił o tym słońcu, widzialnym i niewidzialnym zarazem? Mógł zrozumieć to, że śni o Ziemi i o Jessie ale co miało do tego słońce? Tak czy inaczej, dlaczego miałby się tym martwić?
— Partnerze Eliaszu! — odezwał się cicho Daniel.
— Co takiego?
— Za pół godziny mamy mieć połączenie z Corwinem Attlebishem. Jesteśmy umówieni.
— Kto to, u diabła jest ten Corwin Jakiś tam — spytał ostro i dolał sobie kawy.
— Był zastępcą Gruera, Eliaszu, a obecnie jest dyrektorem służby bezpieczeństwa.
— Daj mi go!
— Spotkanie — jak mówiłem, ma się odbyć za pół godzin.
— Nie szkodzi. Daj mi go zaraz. To rozkaz!
— Spróbuję, Eliaszu. On jednak może nie przyjąć wezwania.
— Zaryzykujmy, Danielu. Zrób to.
Dyrektor służby bezpieczeństwa przyjął wezwanie i po raz pierwszy na Solarii ujrzał Baley Kosmitę, który wyglądał taclass="underline" , jak sobie Ziemianie wyobrażali Kosmitę. Attlebish był wysoki, szczupły i opalany. Miał piwne oczy i wydatny podbródek.
Przypominał nieco Daniela, o ile jednak Daniel miał twarz idealną, prawie olimpijską, w twarzy Corwina Attlebisha były cechy człowieczeństwa.
Attlebish golił się. Mały ołówek abrazyjny wyrzucał strumień czas.?????-, który unosił i rozpylał zarost. Baley rozpoznał ten znany mu tylko ze słyszenia przyrząd.
— Pan jest tym Ziemianinem? — spytał Attlebish, ledwie otwierając usta, gdy chmurka pyłu przelatywała mu przed nosem.
— Eliasz Baley, agent C-7. Pochodzę z Ziemi.
— Zjawia się pan za wcześnie — Attlebish wyłączył swą maszynkę do golenia i rzucił ją gdzieś poza zasięg widoczności. — Co pan sobie myśli?
Taki ton nie spodobałby się Baleyowi nawet gdyby był w lepszym humorze. Teraz go to rozwścieczyło. Spytał — Jak się czuje dyrektor Gruer?
— Jeszcze żyje. Chyba będzie żył — odpowiedział Attlebish.
Baley skinął głową — Wasi truciciele nie mają pojęcia o dawkowaniu. Brak im doświadczenia. Podali Gruerowi zbyt dużą dawkę, no i zwrócił ją. Połowa tej ilości zabiłaby go.
— Truciciele? Nie ma dowodów, że to było otrucie.
Baley wytrzeszczył oczy — Na Jozafata! Co to mogłoby być innego?
— Wiele rzeczy może się człowiekowi przytrafić — Attlebish sprawdzał palcami dokładność golenia. — Niełatwo powiedzieć coś o przemianie materii u kogoś, kto ma ponad dwieście pięćdziesiąt.
— Czy zasięgnął pan opinii lekarzy?
— Sprawozdanie doktora Thoola…
To wystarczyło. Gniew kipiący w Baleyu wybuchnął. Krzyknął na całe gardło — Nie obchodzi mnie doktor Thool. Mówię o kompetentnych lekarzach! Wasi lekarze tak samo nie znają się na niczym jak wasi detektywi. Musieliście sprowadzać detektywa z Ziemi, Sprowadźcie też lekarza.
Solarianin patrzył na Baleya lodowatym wzrokiem — Czy chce mnie pan pouczać?
— Tak, mniejsza o rangę. Może pan być moim gościem. Gruer został otruty. Byłem tego świadkiem. Wypił, zemdliło go, zaczął jęczeć, że go pali gardło. Biorąc pod uwagę, że prowadził dochodzenie…
— Baley urwał.
— Jakie dochodzenie? — spytał Attlebish.
Baley uświadomił sobie, że o dziesięć stóp od niego siedzi jak zwykle Daniel. Gruer nie chciał aby przedstawiciel Aurory dowiedział się o dochodzeniu. Powiedział bez przekonania — Były pewne implikacje polityczne.
Attlebish skrzyżował ramiona. Miał nieobecny, znudzony i trochę nieprzyjazny wyraz twarzy — Na Solarii nie ma polityki. Hannis Gruer jest dobrym obywatelem ale ma za dużo wyobraźni. Usłyszawszy o panu, upierał się by pana sprowadzić. Zgodził się nawet na pańskiego towarzysza z Aurory, bo taki był warunek. Nie uważałem tego za konieczne. Wszystko jest jasne. Rikaina Delmarre zabiła żona. Dowiemy się jak i dlaczego. Nawet zresztą, gdybyśmy się nie dowiedzieli i tak zostanie poddana analizie genetycznej i podejmiemy odpowiednie kroki. Co do Gruera, pańskie fantazje o otruciu są bez znaczenia.
Baley z niedowierzaniem spytał — Chce pan powiedzieć, że jestem tu zbędny?
— Tak właśnie uważam. Może pan wracać na Ziemie. Doradzałbym nawet pośpiech.
Baley był zaskoczony własną reakcją. Krzyknął — Nie proszę pana! Ja się stąd nie ruszę!
— Wynajęliśmy pana, agencie. Możemy pana zwolnić. Wróci pan na swoją planetę — Nie! Radzę słuchać! Pan jest Kosmitą a ja Ziemianinem, ale muszę stwierdzić, że pan się po prostu boi.
— Proszę cofnąć te słowa! — Attlebish patrzył wyniośle na Ziemianina z wysokości sześciu stóp.
— Boi się pan jak wszyscy diabli. Sądzi pan, że jeśli będzie się pan wgłębiał w tę sprawę, przyjdzie kolej i na pana. Ustępuje im pan, by pozostawili pana w spokoju, darowali panu pańskie marne życie — Baley nie miał pojęcia, kim byli „oni”. Uderzał na oślep i cieszył się, że dźwięk tych słów wyprowadził tamtego z równowagi.
— Wyjedzie pan — Attlebish wskazał palcem z wściekłością i to w ciągu godziny. Nie będzie żadnych dyplomatycznych względów zapewniam pana!