Выбрать главу

Raptowne pojawienie się socjologa przerwało te rozmyślania. Tym razem patrzył mu w twarz. Tamten siedział w fotelu w jakimś pokoju o ścianach i posadzce wyraźnie niepodobnych do wystroju komnaty Baleya. Uśmiechał się, co pogłębiało zmarszczki na jego twarzy a jednak odmładzało go. Oczy mu błyszczały.

— Najmocniej przepraszam. Spodziewałem się, że to wytrzymam, ale byłem w błędzie. Byłem już bliski załamania a pańskie ostatnie słowa przepełniły czarę, że się tak wyrażę.

— Jakie słowa, proszę pana? — Mówił pan coś o rozmowie twarzą w… Wolałbym tego nie powtarzać. Te słowa wywołały obraz ludzi, których oddech miesza się ze sobą… — Solarianin zadrżał — Nie sądzi pan. że to ohydne?

— Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.

— Kiedy to sobie wyobraziłem, zdałem sobie sprawę że przecież przebywamy w t* m samym pokoju i powietrze, którym pan oddychał musi docierać i do moich płuc. W moim stanie umysłu…

— Ależ wszystkie molekuły solariańskiej atmosfery przeszły przez tysiące płuc. Na Jozafata! Przeszły i przez rybie skrzela i przez płuca zwierząt.

— To prawda, nie pomyślałem o tym. Odczucie, że oddychamy tym samym powietrzem było tak nagle… To zadziwiające, jaką ulgę przynosi oglądanie.

— Wciąż jestem w tym samym domu co i pan, doktorze.

— To prawda i dlatego to takie zadziwiające. Zastosowanie stereowizji zmienia wszystko. Wiem wreszcie, co to znaczy widzieć kogoś.

Nie będę więcej próbował.

— Brzmi to, jakby przeprowadzał pan eksperyment.

— Tak w pewnym sensie było. Rezultaty były ciekawe. Powinienem to zarejestrować.

— Co zarejestrować?

— Moje wrażenia — Quemot odpowiedział zdziwionym spojrzeniem na zdziwione spojrzenie Baley’a.

— Czy rozporządza pan jakimiś urządzeniami mierzącymi emocje, elektroencefalogramem czy czymś podobnym? — Rozejrzał się — nie dostrzegając niczego.

— Potrafię opisać swe uczucia bez pomocy przyrządów. Są wystarczająco wyraźne.

— Oczywiście, ale analiza ilościowa…

Quemot przerwał — Nie wiem, do czego pan zmierza. Chciałbym jednak przedstawić panu moją teorie. Nie znajdzie pan tego w książkach. Jestem z niej naprawdę dumny.

— Co to za teoria, proszę pana?

— Chodzi o to, że kultura Solarii wzoruje się na jednej z dawnych kultur Ziemi.

Baley westchnął. Jeśli me pozwoli tamtemu się wygadać, nie będzie mógł liczyć na jego współprace.

— Co to, za kultura?

— Sparta! — Quemot uniósł głowę a jego siwe włosy rozbłysły jak aureola — Musiał pan słyszeć o Sparcie! Baley poczuł ulgę. W młodości interesował się przeszłością Ziemian. Chętnie słuchano o supremacji Ziemi, o Ziemianach, ponad którymi nie było jeszcze kosmitów. Była to jednak obszerna dziedzina.

Quemot mówił o czymś z czym Baley nie był obeznany.

— Oglądałem filmy… — powiedział ostrożnie.

— Świetnie. Otóż w Sparcie w okresie jej rozkwitu żyło względnie niewielu spartiatów. pełnoprawnych obywateli, i nieco więcej periojków, obywateli drugiej kategorii. Ogromna większość ludności byli to pozbawieni praw niewolnicy, heloci. Liczba belotów dwudziestokrotnie przewyższała liczbę spartiatów a przecież heloci byli ludźmi, z ludzkimi słabościami i uczuciami.

— Aby zyskać pewność, że ewentualne powstanie helotów nie będzie mimo ich przewagi liczebnej udane, spartiaci ćwiczyli się w sztuce walki. Wszyscy dożywotnio służyli w armii. Cel został osiągnięty.

Nigdy nie doszło do udanego powstania helotów.

— My, Solarianie, jesteśmy kimś w rodzaju spartiatów. Mamy swoich belotów, tyle że nie są oni ludźmi a maszynami. Nie mogą się zbuntować, nie musimy więc się ich obawiać chociaż tysiąckrotnie przewyższają nas liczebnie. Korzystamy z przywilejów Spartiatów a nie musimy poddawać się rygorom ich życia. Możemy żyć tak współcześni Spartanom Ateńczycy, którzy…

— Oglądałem też filmy o Ateńczykach — powiedział Baley.

Quemot mówił z coraz większym zapałem — Każda cywilizacja zbudowana jest na kształt piramidy. Ci bliscy szczytu, mają wiece i czasu dla siebie, więcej możliwości ubiegania się o szczęście. Kto pnie się ku szczytom, przekonuje się, że im więcej możliwości tym mniej ludzi z nich korzysta. Liczebna przewaga wydziedziczonych jest elementem stałym. Nie ma znaczenia, na jakim poziomie bezwzględnym posadowiono piramidę. Najbiedniejsi mieszkańcy Aurory żyją lepiej niż arystokraci Ziemi ale wobec arystokratów Aurory są wydziedziczeni, a z nimi się przecież porównują. W zwyczajnym społeczeństwie zawsze występują podział. Dążenie do rewolucji społecznych, próby zwalczania takich rewolucji, wszystko to powodowało ogrom nieszczęść. Historia jest pełna przykładów na to.

— I oto na Solarii mamy po raz pierwszy wyłącznie wierzchołek piramidy. Miejsce wydziedziczonych zajęły roboty. Zbudowaliśmy nowe społeczeństwo, pierwsze naprawdę nowe od czasów gdy rolnicy Sumeru i Egiptu zaczęli budować miasta.

Siedział, uśmiechając się z zadowoleniem.

— Czy pan to opublikował? — spytał Baley.

— Jak dotąd nie, — powiedział niedbale Quemot — ale pewnego dnia opublikuję. To moja trzecia praca.

— A tamte dwie?

— Nie były to prace z socjologii. Byłem w swoim czasie rzeźbiarzem. To moja robota — wskazał posagi. — Byłem też kompozytorem. Rikain Delmarre namawiał mnie zawsze bym zajął się sztuka stosowaną. Zdecydowałem się na socjologię.

— Czy przyjaźnił się pan z Delmarrem?

— Człowiek w moim wieku zna tu wszystkich. Nie przeczę — jednak, że byliśmy bliskimi znajomymi.

— Co to był za człowiek? — O dziwo w myśli Baley’a pojawił się obraz Gladii, takiej jak widział ją ostatnio, wściekłej, z twarzą wykrzywioną gniewem.

Quemot zastanawiał się — Był to człowiek oddany Solarii i je] obyczajom…

— Idealista, inaczej mówiąc?

— Zdecydowanie tak. Musi pan wiedzieć, że do swej pracy zgłosił się na ochotnika.

— Czy to coś niezwykłego?

— A pan tak nie uważa? — ale zapominam, że pan jest Ziemianinem. Tak, to niezwykłe.

To jedno z tych zajęć, które muszą być wykonywane a nikt nie chce tego robić. Zwykle wyznacza się kogoś na określony czas. Delmarre zgłosił się na ochotnika dożywotnio. Uważał że to zbyt ważne zajęcie by je powierzać ludziom niechętnym tej pracy. Mnie też namawiał ale nie nadaje się do poświęceń.

— Chyba nie dość się orientuję w charakterze tej pracy.

Policzki Quemota zaróżowiły się — Czy nie lepiej byłoby o tyra pomówić z jego asystentem?

— Z pewnością już bym to zrobił, gdyby ktoś pofatygował się powiedzieć mi, że miał asystenta!

— Przykro mi, że nie powiedziano tego panu. Delmarre uważał, że powinien wykształcić swego następcę, zanim odejdzie na emeryturę — albo umrze.

Stary Solarianin westchnął ciężko — Był o tyle młodszy, a jednak przyszło mi go przeżyć. Często grywaliśmy w szachy.

— Jakim sposobem?

— Zwyczajnie — zdziwił się Quemot.

— Widzieli się panowie?

— A cóż to za pomysł! Może ja bym to zniósł ale Delmarre na pewno nie. Fetologia nie stępiła jego wrażliwości. Był wręcz przeczulony.

— A więc jak…

— Z użyciem dwóch szachownic. To proste.

— Czy znał pan panią Delmarre?

— Oglądałem ją czasami. Jest pejzażystką. Oglądałem jej prace.

Doskonała robota, chociaż to raczej ciekawostki, niż dzieła sztuki.