Выбрать главу

— Połącz ronię z asystentem Delmarre’a. Jeśli go nie ma w pracy, znajdź go, gdziekolwiek jest.

— Tak, proszę pana.

Robot odchodził już, gdy Baley zawołał — Chwileczkę! Która godzina jest tam teraz?

— 06.30, proszę pana.

— Rano?

— Tak, proszę pana.

Baleya znów zdjęła irytacja na ten świat, który zrobił z siebie ofiarą wschodów i zachodów słońca. Takie są skutki życia na nieosłoniętej powierzchni planety!

Pomyślał o Ziemi, ale zaraz wziął się w garść. Pogrążanie się w tęsknocie za domem nie wyszłoby mu na dobre.

— Wywołaj tego asystenta, chłopcze. Powiedz mu, że to sprawa wagi państwowej i każ któremuś z chłopców przynieść mi coś do jedzenia. Wystarczy szklanka mleka i kanapka.

Jadł kanapkę z wędliną i myślał, że po tym co przytrafiło się Gruerowi, Daniel Olivaw uzna pewnie wszystko co jadalne za podejrzane i może mieć w tym rację. Skończył jednak jedzenie i popił mlekiem bez żadnych złych następstw (przynajmniej natychmiastowych).

Czegoś przecież dowiedział się od Quemota, chociaż nie tego, po co przybył. Nie dowiedział się wiele o morderstwie ale dość dużo o sprawach ogólniejszych.

Wrócił robot — Wezwanie zostało przyjęte, proszę pana.

Przed Baleyem pojawiła się nagle siedząca w łóżku postać.

Wyraz twarzy miała dość nieprzychylny.

Odskoczył, jakby wpadł bez uprzedzenia na pole siłowe. Znów nie został należycie poinformowany! Znów nie postawił właściwego pytania.

Nikt go nie uprzedził, że asystent Rikaina Delmarre’a to kobieta.

Jej bujne włosy, obecnie w nieładzie, były ciemniejsze niż u większości Kosmitów. Miała owalną twarz, wydatny podbródek i nieco kartoflowaty nos. Podrapała się w ramię a Baley modlił się, by prześcieradło pozostało na swoim miejscu. Jeszcze miał w pamięci beztroskie podejście Gladii do tego, na co pozwala oglądanie. Pomyślał też, że oto pozbywa się złudzeń. Ziemianie wyobrażali sobie, że wszystkie Kosmitki są pięknościami. Gladia z pewnością odpowiadała tym wyobrażeniom. Ta jednak była taka sobie, nawet jak na ziemskie Standardy.

Przekonał się jednak, że ma pociągający głos, gdy spytała — Czy zdaje pan sobie sprawę, która jest godzina?

— Wiem, — odpowiedział — ale powinienem panią uprzedzić, ze mam zamiar widzieć się z panią.

— Widzieć się ze mną? Wielkie nieba! — jej oczy rozszerzyły się i uniosła dłoń do twarzy (Baley zauważył, że nosi pierścionek) — Czy nie jest pan przypadkiem moim nowym asystentem?

— Nie, nie jestem nikim takim. Badam sprawę śmierci Rikaina Delmarrea.

— Ach tak? Cóż, niech pan bada.

— Jak się pani nazywa?

— Klorissa Cantoro.

— Jak długo pracowała pani z doktorem Delmarrem?

— Trzy lata.

— Przypuszczam, że obecnie przebywa pani w miejscu pracy?

— Baley nie miał pojęcia, jak nazwać miejsce pracy fetologa.

— Chodzi panu o żłobek? Tak, oczywiście. Nie ruszam się stąd, odkąd zabito staruszka i wygląda na to, że się stąd nie ruszę, póki mi nie przydzielą asystenta. Przy okazji, może pan mógłby mi to załatwić?

— Niestety, proszę pani, nie mam tu żadnych wpływów.

— Spytać nigdy nie zaszkodzi…

Klorissa odrzuciła prześcieradło i nie zastanawiając się długo wstała z łóżka. Miała na sobie nocną koszulę. Sięgnęła do zapięcia pod szyją.

— Chwileczkę — powiedział pospiesznie Baley. — Jeśli zgadza się pani na widzenie, to na razie byłoby wszystko. Może się pani ubierać na osobności.

— Na osobności? — wysunęła dolną wargę patrząc ze zdziwieniem na Baleya. — Pan jest drobiazgowy — nieprawdaż? Zupełnie jak szef.

— Czy zgadza się pani na widzenie? Chciałbym się trochę rozejrzeć.

— Nie bardzo wiem o co chodzi z tym widzeniem ale jeśli chce pan obejrzeć żłobek, mogę pana oprowadzić. Jeśli pozwoli mi pan umyć się i dojść trochę do siebie, będzie to nawet miła odmiana.

— Nie chcę niczego oglądać! Chcę widzieć!

Kobieta przechyliła głowę a w jej spojrzeniu pojawił się błysk zawodowej ciekawości — Czy jest pan może odchyleńcem? Kiedy robił pan ostatnio analizę genetyczną?

— Na Jozafata! — wymamrotał Baley. — Proszę posłuchać. Nazywam się Eliasz Baley. Jestem Ziemianinem.

— Ziemianinem! — wykrzyknęła. — Wielkie nieba! Co pan tu robi? Czy to jakiś głupi żart?

— Nie żartuję, proszę pani. Wezwano mnie, bym przeprowadził śledztwo w sprawie śmierci Delmarre’a. Jestem detektywem.

— Ach, wiec to o takie badania chodziło. Sądziłam jednak, ze jest oczywiste, iż zrobiła to jego żona.

— Mam co do tego wątpliwości, proszę pani. Czy pozwoli mi pani widzieć się z panią? Pojmuje pani, że jako Ziemianin nie przywykłem do oglądania. Mam pozwolenie szefa służby bezpieczeństwa na widywanie ludzi, którzy mogliby mi pomóc. Mogę pokazać pani odpowiedni dokument.

— Cóż, zobaczymy ten dokument.

Baley pokazał jej urzędowe pismo.

Pokręciła głową — Widzenia! Co za ohyda. Co prawda, wielkie nieba, całe to moje zajęcie jest ohydne, więc co za różnica? Niech się pan tylko do mnie nie zbliża. Będzie pan stał w przyzwoitej odległości. Możemy do siebie wołać albo przekazywać wiadomości przez roboty, w razie potrzeby. Czy to jasne?

— Jasne.

Jej nocna koszula rozpięła się wzdłuż szwu właśnie w chwili gdy łączność się przerwała. Usłyszał jeszcze jak wymamrotała — Ziemianin!

— To wystarczająca odległość — powiedziała Klorissa.

Baley, oddalony od niej o jakieś dwadzieścia pięć stóp odrzekł:

— Zgoda, chciałbym jednak wejść już do środka.

Tym razem nie było tak źle. Ledwie zauważył przelot, ale przeciąganie tego nie miało sensu. Powstrzymał się od rozpięcia kołnierzyka, by móc oddychać swobodniej.

— Co się z panem dzieje? — spytała Klorissa. — Marnie pan wygląda.

— Nie jestem przyzwyczajony do otwartej przestrzeni.

— Zgadza się! Ziemianin! Wy przecież żyjecie zapuszkowani, czy coś w tym rodzaju. Wielkie nieba! — oblizała usta, jakby skosztowała czegoś, co jej nie smakowało. — Dobrze, niech pan wchodzi, odsunę się tylko. Już!

Włosy miała upięte w dwa grube warkocze, które owijały jej głowę, tworząc skomplikowany wzór geometryczny. Baley zastanawiał się, ile czasu zajmowało jej zaplatanie warkoczy, po czym przypomniał sobie, że prace te wykonały z pewnością nieomylne palce robota.

Uczesanie dodawało jej uroku, jeśli nie urody. Nie malowała twarzy. Miała na sobie codzienny strój, ciemnoniebieski jeśli nie liczyć długich liliowych rękawiczek, nie pasujących do reszty.

Baley zauważył zgrubienie na palcu, na którym nosiła pierścionek.

Stali, patrząc na siebie z dwóch końców sali.

— Nie lubi pani tego, nieprawdaż?

Klorissa wzruszyła ramionami. — Dlaczego miałabym to lubić?

Nie jestem przecież zwierzęciem. Mogę to jednak wytrzymać. Człowiek nabiera odporności, kiedy ma do czynienia z… z… — zadarła podbródek, jakby zdecydowała się wreszcie to powiedzieć — z dziećmi. — Wymówiła to słowo bardzo wyraźnie.

— Zabrzmiało to, jakby nie lubiła pani swego zawodu.

— To ważne i potrzebne zajęcie, ale rzeczywiście nie lubię go.

— A czy Rikain Delmarre je lubił?

— Myślę, że nie, chociaż nigdy tego nie okazał. Był dobrym Solarianinem.

— I był drobiazgowy.