— Wielkie nieba! — uśmiechnęła się Klorissa. — Widzę, że lubi pan nas tak samo, jak my Ziemie. Wyobrażam sobie! O, tu jest pusta sala. Usiądźmy. Nie, tu jest za mało miejsca. Zrobimy tak: pan usiądzie a ja zostanę tutaj.
Odstąpiła, robiąc mu przejście a potem stanęła pod ściana, tak by go widzieć.
Baley usiadł, zawahawszy się tylko przez chwile.
— Dlaczego nie?
Niech sobie Kosmitka stoi! — pomyślał.
Klorissa skrzyżowała muskularne ramiona — Kluczowa rolę odgrywa w naszym społeczeństwie analiza genetyczna. Badamy, oczywiście nie same geny ale enzymy, którymi rządzą geny. Ich znajomość pozwala poznać chemię organizmu, to znaczy poznać człowieka.
Czy to jasne?
Teorię rozumiem — odpowiedział Baley. — A jak się ją stosuje?
— W końcowej fazie rozwoju płodu pobieramy próbki krwi. To pozwala nam uzyskać pierwsze przybliżenie. Teoretycznie powinniśmy wtedy wyłapać wszystkie mutacje i decydować, czy ryzykować narodziny. W rzeczywistości za mało jeszcze wiemy, by uniknąć pomyłek. Może kiedyś… Po narodzinach robimy biopsje, prowadzimy badania płynów ustrojowych. Na długo przed osiągnięciem dojrzałości wiemy, co się kryje w naszych chłopcach i dziewczynkach.
(„Cukier i przyprawy…” z głębi pamięci Baley’a wypłynął dziecinny wierszyk).
— Kod genetyczny każdego zapisany jest w jego pierścieniu mówiła Klorissa. — To stary zwyczaj, pozostałość z czasów, gdy nie było jeszcze selekcji eugenicznej. Dziś wszyscy Solarianie są zdrowi.
— Ale pani wciąż nosi swój pierścień. Dlaczego?
— Bo jestem kimś wyjątkowym — powiedziała z dumą Klorissa, bynajmniej nie zakłopotana. — Doktor Delmarre poświęcił wiele czasu na wyszukanie sobie asystenta. Szukał kogoś wyjątkowego jeśli idzie o umysł, kogoś bystrego, pracowitego, zrównoważonego. To ostatnie było najważniejsze. Ten ktoś musiał nauczyć się przestawać z dziećmi i uniknąć załamania.
— On sam tego nie potrafił, nieprawdaż? Czy to dowód braku równowagi?
— W pewnym sensie, — odpowiedziała Klorissa — ale w normalnych okolicznościach to pożądane. Myje pan ręce, nieprawdaż?
Baley spojrzał na swe dłonie. Były należycie czyste — Myję.
— Otóż gdyby komuś lęk przed pobrudzeniem rąk uniemożliwił naprawę mechanizmu w razie konieczności, byłoby to dowodem braku równowagi psychicznej. Jest natomiast pożądane utrzymywanie rąk w czystości w normalnych okolicznościach.
— Rozumiem. Idźmy dalej.
— To już wszystko .Mój kod genetyczny jest trzeci w historii Solarii pod względem doskonałości. Przyjemnie jest nosić taki pierścień.
— Gratuluję pani!
— Proszę się z tego nie śmiać. Nie ma w tym mojej zasługi. To przypadkowa przemiana genów rodziców ale można być z tego dumnym. Nikt nie uwierzyłby, że byłabym zdolna do morderstwa. Nie z takim kodem genetycznym. Oskarżać mnie to daremny trud.= Baley wzruszył ramionami. Ta dama najwyraźniej uważa kod genetyczny za dowód. Tak samo myśli pewnie cała Solaria.
— Czy chce pan zobaczyć dzieci? — spytała Klorissa.
— Dziękuję pani. Tak.
Wydawało się, że korytarze nie mają końca. Budowla musiała być kolosalna. Nie przypominało to olbrzymich bloków mieszkalnych w Miastach Ziemi ale ten pojedynczy, uczepiony powierzchni planety budynek musiał mieć rozmiary góry.
Były tam setki łóżeczek z różowiutkimi niemowlętami, wrzeszczącymi albo śpiącymi. Potem były sale zabaw dla raczkujących.
— W tym wieku nie sprawiają kłopotów — powiedziała Klorissa.
— Trzeba im tylko olbrzymiej ilości robotów. Praktycznie każde musi mieć swego robota, póki nie zacznie chodzić.
— Dlaczego?
— Jeśli nie mają własnego opiekuna, chorują.
Baley skinął głową — Potrzeba uczucia. Nie można ich tego pozbawić.
Klorissa zmarszczyła brwi i powiedziała szorstko — Dzieciom potrzeba opieki.
— Dziwie się trochę, że tę potrzebę uczucia mogą zaspokoić roboty.
Widać było, że jest niezadowolona — Jeśli chce mnie pan zaszokować, używając takich słów, nie uda się to panu. Wielkie nieba!
Niech pan nie będzie dziecinny!
— Zaszokować panią?
— Ja też potrafię użyć tego słowa! Uczucie! Może chce pan usłyszeć inne słowo w tym rodzaju? Mogę je również wymówić. Miłość.
Miłość! A teraz proszę się zachowywać przyzwoicie!
Baley nie zamierzał dyskutować o tym, co jest przyzwoite a co nie. Spytał — Więc czy roboty potrafią zapewnić dzieciom opiekę?
— Oczywiście, w przeciwnym razie ten żłobek nie mógłby funkcjonować. Roboty wygłupiają się z dziećmi. Niańczą je i przytulają.
Dzieciom nie przeszkadza fakt, że to tylko roboty. Gorzej jest później, między trzecim a dziewiątym rokiem życia.
— Czy tak?
— Dzieci w tym wieku upierają się, całkiem na oślep, by bawić Się z innymi.
— Spodziewam się, że pozwalacie im na to?
— Musimy, nie zapominając jednak, że naszym zadaniem jest przygotowanie ich do wymagań życia dorosłych. Każde dziecko ma własny pokój w którym może się zamykać. Od początku śpią same, ściśle tego przestrzegamy. Dalej, z upływem lat wydłuża się codzienna pora izolacji. Kiedy dziecko kończy dziesięć lat, potrafi przez tydzień zadowalać się oglądaniem. Warunki oglądania są, oczywiście odpowiednio dobierane Może to trwać cały dzień, na dworze, w ruchu…
— Dziwie się, że tak liczycie się z instynktem, bo że liczycie się, to widać.
— O jakim instynkcie pan mówi?
— O instynkcie stadnym. Jest taki. Sama pani powiedziała, że obstają przy tym, by się ze sobą bawić.
Klorissa wzruszyła ramionami — Więc to pan nazywa instynktem? I cóż stąd? Dziecko instynktownie boi się upadku, ale dorosły może się przyzwyczaić do pracy na wysokościach, gdzie niebezpieczeństwo upadku stale istnieje. Oglądał pan chyba akrobatów na linie? Są światy, w których ludzie mieszkają w wysokich budynkach.
Dzieci boją się też instynktownie hałasów, a czy pan się ich boi?
— Nie, jeśli nie ma powodu.
— Założę się, że ludzie na Ziemi nie mogą zasnąć, jeśli wokół jest naprawdę cicho. Nie ma takiego instynktu, który uniemożliwiałby wychowanie, przynajmniej nie u ludzi. Przy odpowiednim podejściu z każdym pokoleniem jest łatwiej. To sprawa ewolucji.
— Jak to?
— Każda istota rozwijając się powtarza historię ewolucji swego gatunku. Płody, które oglądaliśmy, mają do pewnego momentu skrzela i ogonki. Nie można tych etapów przeskoczyć. Podobnie dziecko musi przejść przez „Zwierzęcą” fazę rozwoju społecznego. Doktor Delmarre był zdania, że z każdym pokoleniem trwa to krócej.
— A czy tak jest?
— Zakładał, że przy obecnym tempie, w ciągu trzech tysięcy lat dojdziemy do tego, iż dzieci będą od samego początku zadowalać się oglądaniem. Szef miał też inne pomysły. Interesował się udoskonalaniem robotów. Chciał umożliwić im, bez szkody dla ich równowagi umysłowej, wpajanie dzieciom dyscypliny. I dlaczego nie? Dyscyplina dziś dla lepszego życia jutro, to właściwa wykładnia Pierwszego Prawa, jeśli tylko robot zdoła to zrozumieć.
— Czy istnieją już takie roboty?
Klorissa pokręciła głową — Chyba nie. Doktor Delmarre i Liebig pracowali usilnie nad jakimiś modelami doświadczalnymi.
— Czy Doktor Delmarre wypróbowywał te nowe modele w swojej posiadłości? Czy był biegły w robotyce?
— O, tak. Często przeprowadzał próby z robotami.
— Czy wie pani, że był przy nim robot, kiedy go zamordowano?
— Słyszałam o tym, — Nie wie pani, co to był za model?