— Musi pan spytać o to Liebiga. To robotyk, który pracował z doktorem Delmarrem.
— Pani nie wie nic na ten temat?
— Nie.
— Proszę mi dać znać, gdyby przyszło coś pani na myśl.
— Zrobię to. Proszę nie myśleć, że doktor Delmarre interesował się tylko nowymi modelami robotów. Lubił powtarzać, że nadejdzie czas, gdy w swego rodzaju bankach, w odpowiednich warunkach gromadzone będą niezapłodnione jajeczka, wykorzystywane do sztucznego zapłodnienia. To będzie rzeczywiste zastosowanie zasad eugeniki. Przestanie istnieć ostatni powód, dla którego konieczne było widzenie. Nie wiem, czy odważyłabym się posunąć aż tak daleko. To był człowiek o szerokich horyzontach, prawdziwy dobry Solarianin.
Zmieniła temat — Czy chce pan teraz wyjść na zewnątrz? Grupa od pięciolatków do ośmiolatków bawi się na dworze i może pan ich zobaczyć w działaniu.
— Spróbuję — powiedział ostrożnie Baley. — Może będę musiał prędko wracać.
— Ach tak. Zapomniałam. Może nie chce pan wychodzić wcale?
Baley zmusił się do uśmiechu — Staram się przywyknąć do przebywania na dworze.
Wiatr był taki, że trudno było oddychać. Nie było zimno, ale uczucie, że ubranie przylega mu do ciała, przyprawiało Baley’a o dreszcze.
Kiedy spróbował coś powiedzieć, zęby tak mu szczekały, że musiał mówić krótkimi zdaniami. Oczy go bolały od wpatrywania się W odległy horyzont, zamglony, zielono-niebieski. Pewną ulgę przynosiło patrzenie pod nogi, na ścieżkę. Przede wszystkim zaś unikał Baley patrzenia w błękitną pustkę, w której piętrzyły się tylko przypadkowe białe obłoki i lśniło nagie słońce.
Był jednak w stanie zwalczyć chęć ucieczki w zamknięcie.
Idąc za Klorissą, minął drzewo i wyciągnął rękę, bo go dotknąć.
Pień był szorstki i twardy. Palmiaste liście szeleściły mu nad głową, nie podniósł jednak oczu, by im się przyjrzeć. Żywe drzewo!
— Jak się pan czuje? — zawołała Klorissą.
— W porządku!
— Już widać grupę dzieci. Bawią się. Roboty organizują im zabawy i pilnują, żeby małe bestie nie powybijały sobie nawzajem oczu.
Nietrudno o to przy osobistym kontakcie Baley podniósł powoli oczy, spoglądając wzdłuż betonowej ścieżki, ponad trawnikiem, w dół zbocza i dalej — ostrożnie — gotów cofnąć wzrok, gdyby zdjął go strach.
Małe figurki chłopców i dziewczynek biegały tam jak szalone, nie dbając o to, że biegają tak po zewnętrznej powierzchni ich świata, mając nad głową tylko powietrze i przestrzeń. Błysnął poruszający się żwawo wśród dzieci robot. W powietrzu rozlegały się odległe, bezładne krzyki.
— Przepadają za tym — powiedziała Klorissa. — Za popychaniem się i pociąganiem, przewracaniem się i wstawaniem i w ogóle za dotykaniem się. Wielkie nieba! Jak im się udaje z tego wyrosnąć?
— A co robią te starsze? — Baley. wskazał stojącą na uboczu grupkę. — Oglądają. Nie są tu obecne. Mogą, oglądając się, spacerować, rozmawiać, bawić się, wszystko prócz dotykania.
— A dokąd udają się dzieci opuszczając ten zakład?
— Do swoich posiadłości. Śmiertelność średnio równa jest liczbie dorastających.
— Do posiadłości rodziców?
— Wielkie nieba, nie! To byłby dziwny traf, gdyby ojciec zmarł akurat w chwili, gdy dziecko dorasta. Zajmują wolne miejsca. Nie byłyby chyba specjalnie szczęśliwe zajmując dom, który należał do rodziców, zakładając, że znają swoich rodziców.
— A nie znają?
— Uniosła brwi — Czemu miałyby znać?
— Czy rodzice ich nie odwiedzają?
— Też pomysł? Komu by na tym zależało?
— Pozwoli pani, że coś sobie wyjaśnię? Czy to nietakt pytać kogoś o dzieci?
— To osobiste pytanie, nie sądzi pan?
— W pewnym sensie.
— Ja jestem z tym obyta. Dzieci to mój zawód. Inni nie są.
— A czy pani ma dzieci?
Klorissa najwyraźniej z trudem przełknęła ślinę — Należało mi się. A panu należy się odpowiedź. Nie mam.
— Czy jest pani zamężna?
— Tak. i mam własną posiadłość, w której bym przebywała, gdybym nie musiała być tutaj. Nie potrafię po prostu pilnować tych wszystkich robotów na odległość.
Odwróciła się ze zmartwiona miną — Teraz jedno się przewróciło i oczywiście płacze.
Robot nadbiegał wielkimi krokami.
— Podniesie je i przytuli a jeśli coś mu się stało, wezwie mnie.
— Mam nadzieję, że się bez tego obejdzie.
Baley nabrał tchu. Upatrzył sobie trzy drzewa, rosnące w małym trójkącie o pięćdziesiąt stóp w lewo. Poszedł w ich kierunku po paskudnie miękkiej murawie, brzydząc się trochę tą miękkością. (Było to jak chodzenie po rozkładających się zwłokach. Aż go zemdliło na samą myśl o tym).
Był już wśród drzew. Oparł się plecami o pień. Czuł się prawie jak pośród ścian. Słońce niegroźnie przebłyskiwało poprzez liście.
Klorissa patrzyła na niego ze ścieżki. Powoli zbliżyła się do połowy dzielącej ich odległości.
— Nie ma pani nic przeciw temu, że trochę tu postoje?
— Niech pan sobie nie przeszkadza.
— Jakie możliwości chodzenia ze sobą mają dzieci opuszczając zakład?
— Chodzenia ze sobą?
— Poznania się wzajemnie, — Baley nie był pewien, jakich słów wolno mu użyć — by móc się pobrać.
— To nie ich sprawa — odparła Klorissa. — Kojarzy się je w wyniku analizy genetycznej, zwykle we wczesnej młodości. To chyba rozsądne?
— A czy zawsze tego chcą?
— Czy chcą się pobrać? Nigdy tego nie chcą? To straszna robota, przekonać je do tego. Musza najpierw oswoić się ze sobą. Widują się po trochu co dzień, a kiedy mija początkowe skrępowanie, można z nimi dokazywać cudów.
— A jeśli partner im się nie podoba?
— Jak to? Czy to nie wszystko jedno, jeśli już analiza genetyczna wskazała partnera?
— Rozumiem — powiedział pośpiesznie Baley i westchnął, pomyślawszy o Ziemi.
— Czy ma pan jeszcze jakieś pytania?
Baley zastanawiał się, czy ma sens przedłużanie tej wizyty. Nie miałby nic przeciw rozstaniu się z Klorissa i fetologią i przejściu do kolejnego etapu.
Właśnie otwierał usta, by to powiedzieć, gdy Klorissa krzyknęła do kogoś — Hej ty, dziecko! Ty tam! Co robisz!? — A do Baley’a Uwaga! Ziemianinie, uważaj!
Nuta popłochu w jej głosie sprawiła, że Baley’a zawiodły nerwy.
Ogarnęła go panika. Zwaliła się nań groza otwartej przestrzeni i nieskończonego przestworu niebios.
Zachwiał się. Słyszał, że wydaje jakieś dźwięki Czuł, że pada i wolno przewraca się na bok. Miał wrażenie, że patrzy na to z dala.
Z dala też dobiegł go przeszywający powietrze nad jego głowa świst, zakończony ostrym uderzeniem.
Baley zamknął oczy, jego palce zacisnęły się na cienkim korzeniu wystającym z gruntu, a paznokcie zaryły się w ziemi.
Otworzył oczy (musiała minąć ledwie chwila). Klorissa ostro karciła stojącego w pewnej odległości dzieciaka. Bliżej stał milczący robot. Baley zdążył tylko zauważyć, że chłopiec trzyma jakiś przedmiot z napiętą struną — i oczy uciekły mu w bok. Dysząc ciężko stanął na* nogach. Przyjrzał się lśniącemu metalowemu prętowi, tkwiącemu w pniu, pod którym stał przed chwilą. Chwycił za pręt i bez trudu go wyciągnął. Nie był głęboko wbity. Spojrzał na czubek, nie dotykając go. Był przytępiony, zdołałby jednak rozciąć mu skórę.
Dopiero za drugą próbą udało mu się poruszyć nogami. Postąpił ku Klorissie, wołając — Hej ty, dzieciaku!