Zwalisty robot majaczył W mroku nocy a jego oczy żarzyły się czerwono.
— Agent Eliasz Baley?
— Zgadza się — powiedział ochrypłym głosem Baley i poczuł, że włos mu się jeży, Był w wystarczającym stopniu Ziemianinem, by dostawać gęsiej skórki na widok robota, wykonującego ludzką pracę. Oczywiście, był jeszcze R. Daniel Olivaw, jego partner w sprawie zabójstwa Kosmity ale to było zupełnie co innego. Daniel był…
— Zechce pan iść za mną — powiedział robot. Jasne światło zalało drogę do statku.
Baley poszedł za nim. Po trapie w górę, korytarzami w głąb statku i do kabiny.
Robot oznajmił — To będzie pańska kabina, agencie Baley. Uprasza się, by pozostawał pan w niej w czasie trwania podróży.
— Pewnie! — pomyślał Baley — Zapieczętujecie mnie w izolatce.
Korytarze, którymi przechodził, były puste. Teraz pewnie roboty zajmowały się ich dezynfekcją. Robot, stojący przed nim zostanie pewnie poddany kąpieli antybakteryjnej.
Ma pan tu zapas wody — mówił robot — i wodę bieżącą. Jedzenie będzie dostarczane. Ma pan też możliwość wyglądania. Przesłony iluminatorów sterowane są z tej tablicy. Są zamknięte ale jeśli życzy pan sobie oglądać kosmos…
— W porządku, chłopcze — powiedział pośpiesznie Baley. — Zostaw je zamknięte.
Zwrócił się do robota „chłopcze” zgodnie z ziemskim zwyczajem ten jednak nie okazał niechęci. Oczywiście, nie mógł. Zakazywały mu tego Prawa Robotyki.
Robot pochylił swój wielki metalowy korpus, jakby kłaniał się z szacunkiem i wyszedł. Baley został sam w kabinie. Czuł się tu w każdym razie lepiej niż W samolocie. Samolot dawał się ogarnąć wzrokiem od końca do końca. Statek kosmiczny był ogromny, były w nim korytarze, poziomy, pokoje. Był Miastem w miniaturze. Baley mógł oddychać swobodnie.
Światła błysnęły i metaliczny głos robota przekazał instrukcje dotyczące zabezpieczeń przed skutkami przeciążenia przy starcie.
Potem został wepchnięty w sieć, zaczął działać system hydrauliczny, gdzieś daleko z łoskotem wyrywał się z dysz płomień rozpalony w protonowym mikrostosie.
Potem był świst pozdzieranej atmosfery, wciąż Wyższy, Słabnący, po godzinie już niesłyszalny.
Byli w kosmosie.
Czuł odrętwienie zmysłów, wszystko wydawało się nierzeczywiste. Mówił sobie że z każdą sekundą oddala się o tysiące mil Od Miasta i od Jessie ale ledwie to do niego docierało.
Na drugi dzień (a może na trzeci? — niełatwo było ocenić upływ czasu, chyba licząc godziny snu i posiłków) nadeszła chwila gdy poczuł jakby wszystko W nim się wywracało. Baley wiedział, że był to Skok, niepojęte, prawie mistyczne przejście przez nadprzestrzeń, które przenosiło statek i jego ładunek z jednego punktu przestrzeni w drugi, odległy o całe lata świetlne. Minęło trochę czasu i nastąpił kolejny Skok, znów minął czas — i znów nastąpił Skok.
Baley mówił sobie, że znalazł się o całe lata świetlne od Ziemi, o dziesiątki lat świetlnych, setki, tysiące. Nie wiedział ile. Nikt na Ziemi nie wiedział, gdzie znajduje się Solaria, mógłby się o to założyć. Nie mieli o tym pojęcia!
Poczuł się straszliwie samotny.
Potem było wrażenie zwalniania. Pojawił się robót. Jego mroczne, rubinowe oczy przyjrzały się siatce bezpieczeństwa, dokręcił sprawnie jakąś nakrętką i sprawdził szybko system hydrauliczny.
— Lądujemy za trzy godziny. Zechce pan pozostać w kabinie Przyjdzie tu człowiek, by wyjść z panem i zabrać pana do rezydencji.
— Zaczekaj — powiedział z wysiłkiem Baley. Opięty siatką, czuł się całkiem bezradny — Jaka to będzie pora dnia?
Robot odpowiedział — W standardowym czasie galaktycznym będzie…
— Chodzi o czas lokalny, chłopcze! Czas lokalny! Na Jozafata!
Robot płynnie recytował — Solariański dzień trwa trzydzieści osiem i trzydzieści pięć setnych standardowej godziny. Godzina solariańska dzieli się na dziesięć dekad po sto centad każda. Pianowe przybycie nastąpi w dwudziestej centadzie piątej dekady…
Baley znienawidził robota — za jego tępotę, za to, że zmuszał go do pytania wprost, do odsłonięcia słabego punktu. Musiał jednak spytać:
— Czy to będzie dzień?
Na koniec robot odpowiedział — Tak, proszę pana! — I odszedł.
To będzie dzień. Będzie musiał wyjść w środku dnia na nieosłoniętą powierzchnię planety.
Nie był pewien jak to wypadnie. Widywał powierzchnią swoje i planety z punktów widokowych w Mieście. Był nawet przez parę chwil na zewnątrz ale ściany, bezpieczeństwo, były zawsze na wyciągnięcie ręki.
Teraz nie będzie nawet złudnych ścian mroku.
Ponieważ nie mógł okazać przed Kosmitami słabości — niech go diabli, jeśli okaże — znieruchomiał w sieci, chroniącej go przed skutkami zwalniania, zamknął oczy i uparcie walczył z paniką.
2. Spotkanie z przyjacielem
Baley przegrywał walkę. Nie wystarczały już argumenty rozsądku Mówił sobie wciąż od nowa: Ludzie spędzają całe życie pod otwartym niebem. Nasi przodkowie żyli tak w przeszłości. Dziś żyją tak Kosmici. Brak ścian nie stwarza żadnego zagrożenia. To tylko moja świadomość błądzi, podpowiadając mi co innego.
Wszystko to jednak nie pomagało. Coś w nim, coś innego niż rozsądek, żądało ścian i było przeciw otwartej przestrzeni.
Z czasem doszedł do wniosku, że nie może wygrać. W końcu załamie się, a Kosmita, którego przyślą (w rękawiczkach i z filtrami w nosie), nie będzie nim nawet gardził, bidzie czuł jedynie niesmak.
Trzymał się więc.
Gdy statek stanął w bezruchu, siatka bezpieczeństwa odpięła się automatycznie a system hydrauliczny usunął się w ścianę, Baley pozostał w fotelu, Bał się, ale nie zamierzał tego okazać.
Na odgłos otwierania drzwi odwrócił się. Kątem oka zauważył w drzwiach wysoką ciemnowłosą postać. Kosmita, jeden z tych pyszałkowatych potomków Ziemi, którzy pogardzili własnym dziedzictwem.
— Partnerze Eliaszu! — przemówił Kosmita.
Baley drgnął i obrócił głowę do mówiącego. Oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia i mimo woli wstał.
Patrzył na tą twarz o szerokich kościach policzkowych i doskonale regularnych rysach, w patrzące mu prosto w oczy, spokojne, błękitne oczy tamtego.
— D-daniel!
— Miło mi, pamiętasz, partnerze Eliaszu.
— Czy cię pamiętam? — Uczucie ogromnej ulgi owładnęło Baleyem. Oto był ktoś, kto stanowił cząstkę Ziemii, przyjaciel, pocieszycie!, wybawca. Czuł, że musi tamtego uściskać, wziąć w ramiona, klepać po plecach, śmiejąc się i robiąc te wszystkie głupie rzeczy, które robią starzy przyjaciele, spotykając się po długiej rozłące.
Niczego jednak nie zrobił. Nie mógł. Mógł tylko postąpić ku tamtemu z wyciągniętą ręką i powiedzieć:
— Nie mógłbym cię zapomnieć, Danielu.
— Cieszę się — odpowiedział Daniel, skinąwszy poważnie głową. — Dobrze wiesz, że dla mnie napomnieć cię byłoby niemożliwością. To wspaniale, móc cię znowu widzieć.
Objął dłoń Daniela, energicznie, lecz z opanowaniem, nie ściskając mu zbyt mocno palców.
Baley miał nadzieje, że nieprzeniknione oczy tamtego nie widzą, co dzieje się w jego umyśle, że nie dostrzegły dopiero co minionej chwili gdy on, Baley, cały był przyjaźnią i przywiązaniem.
Trudno było żywić przywiązania i przyjaźń do Daniela Olivawa, który nie był człowiekiem, lecz robotem.
Robot, tak bardzo przypominający człowieka, mówił — Prosiłem aby nasz pojazd połączono ze statkiem rękawem.
— Rękawem?
— Tak, to zwykła technika kosmiczna. Załoga i materiały — przychodzą ze statku do statku bez konieczności używania ekwipunku próżniowego. Nie jesteś z tym obeznany, jak widzę…