— Nie śmiej się. Moje prace mają powodzenie. Miałam już parę wystaw. — Zadarła dumnie podbródek.
— Twój portret czeka — powiedziała.
Jej palce znów się poruszyły. Pojawiło się kilka rosnących świetlnych krzywych o ostrych kątach. Kolor niebieski przeważał.
— To Ziemia — Gladia przygryzła dolną wargę — zawsze myślałam o Ziemi w tym kolorze. Wszyscy ci ludzie i to całe widywanie ich… Oglądanie jest raczej różowe, me uważasz?
— Na Jozafata! Nie umiem myśleć o rzeczach, jak o kolorach.
— Nie? — spytała roztargnionym tonem — Kiedy mówisz „na Jozafata!”, to dla mnie kropla fioletu, mały kleks o ostrych konturach.
I mały kleks pojawił się w samym środku.
— A teraz zakończenie — spłaszczony, matowo szary sześcian pojawił się, by zamknąć wszystko inne. Przenikało przezeń światło, było jednak przyćmione, uwięzione. Baley posmutniał, jakby to coś zamknęło jego samego, odcinając go od czegoś, czego pragnął — Co to było, to ostatnie?
Gladia odpowiedziała — To przecież ściany które cię otaczają tak, że nie możesz wyjść na zewnątrz, musisz być w środku, jesteś w środku. Czy tego nie czujesz?
Baley czuł i nie podobało mu się to.
— Nie jestem całkiem zamknięty. Wyszedłem na zewnątrz.
Nie mógł się oprzeć chęci stawiania oporu.
— To, że cię widzę, że możesz to znieść.
Spojrzała na niego z namysłem — Czy chciałbyś przejść się trochę ze mną.
Miał ochotę powiedzieć — Na Jozafata, nie!
— Nigdy jeszcze nie spacerowałem tak z nikim. Jest jeszcze dzień i piękna pogoda.
Baley spojrzał na swój portret — A jeśli pójdę, czy wymażesz tę szarość?
Uśmiechnęła się — Zobaczymy, jak się będziesz sprawował.
Gdy wychodzili z sali, świetlisty kształt pozostał tam, wciąż unosząc duszę Baleya szczelnie zamkniętą w szarości Miast.
Baley dygotał. Ruch powietrza wokół niego przyprawiał go o dreszcze.
— Czy ci nie zimno? — spytała Gladia?
— Przedtem było cieplej.
— Jest schyłek dnia, ale nie jest zimno. Jeśli chcesz włożyć płaszcz, robot przyniesie go za chwilę.
— Nie. Tak jest dobrze. — Zaczęli iść wąską, wyłożoną płytami ścieżką. — Czy tu przechadzaliście się z doktorem Leebigiem?
— O, nie. Chodziliśmy po polach, gdzie można co najwyżej zobaczyć robota przy pracy i można usłyszeć głosy zwierząt. My, na wszelki wypadek, nie odejdziemy daleko od domu.
— Na wypadek czego?
— Na wypadek, gdybyś chciał wejść do środka.
— Albo gdybyś ty miała dość widzenia.
— Widzenie wcale mi nie przeszkadza — powiedziała Gladia z nutą brawury w głosie.
Nad nimi szumiały liście. Zieloność i żółtość były wszędzie dookoła. W powietrzu rozlegały się ostre, Wysokie krzyki. Słychać było brzęczenie. I były cienie.
Cienie przyciągały uwagę Baleya. Ten zwłaszcza kształtem S przypominający człowieka, którego ruchy były upiornym naśladownictwem jego własnych ruchów. Baley słyszał oczywiście o cieniach, wiedział czym były, ale nie zauważył ich w rozproszonym świetle Miast.
Za plecami miał słońce Solarii. Starał się nie patrzeć na nie, ale wiedział, że ono tam jest.
Pociągała go ogromna pusta przestrzeń. W myśli przemierzał powierzchnię planety a dokoła niego były tysiące mil i lata świetlne przestrzeni. Dlaczego pociągała go ta myśl? Nie pragnął przecież samotności. Pragnął Ziemi, ciepła, przyjacielskiej atmosfery Miast.
Próbował wyczarować w myśli Nowy Jork z całym jego tłokiem i hałasem i stwierdził, że widzi tylko spokojny krajobraz Solarii.
Nieświadomie zbliżył się do Gladii i dopiero gdy był o dwie stopy od niej, zauważył jej wyraz twarzy. — Przepraszam — powiedział, odsuwając się. Zaczerpnęła tchu — Nic nie szkodzi. Może pójdziemy tędy? Kwietniki powinny ci się spodobać.
Słońce świeciło im w plecy. Baley poszedł w milczeniu za Gladią.
— Później będzie tu naprawdę pięknie — powiedziała. — Kiedy jest ciepło mogę sobie zbiec do jeziora i pływać albo biec po prostu przed siebie aż w końcu padam i leżę na trawie.
Spojrzała po sobie — Ten strój jest nieodpowiedni. W nim trzeba poruszać się z godnością.
— A jak chciałabyś być ubrana?
— W stanik i szorty, najwyżej — wykrzyknęła unosząc ręce jakby odczuła tę wyobrażoną swobodę. — Czasem mniej. Czasem noszę tylko sandały i czuję jak każdy cal skóry styka się z powietrzem. Przepraszam, pewnie cię uraziłam?
— Nie, wcale nie. Czy tak się ubierałaś, spacerując z Leebigiem?
— To zależało od pogody. Czasem miałam na sobie naprawdę niewiele, ale to przecież było tylko oglądanie. Mam nadzieję, że to rozumiesz?
— Rozumiem. A co z doktorem Leebigiem? Czy on też tak lekko się ubierał?
— Jothan? — Gladią błysnęła uśmiechem — O nie. On jest zawsze bardzo uroczysty. — Zrobiła poważną minę i zmrużyła oko, znakomicie uchwyciwszy podobieństwo. Baley wydał pomruk uznania.
— Rozmowa z nim wyglądała tak: „Moja droga Gladio, jeśli weźmie się pod uwagę oddziaływanie wyższego rzędu potencjału na strumień pozytronów…” — O tym z tobą rozmawiał? O robotyce?
— Najczęściej o tym. On to bierze strasznie serio. Próbował nauczyć mnie czegoś i nie dawał za wygraną.
— I nauczyłaś się czegoś?
— Niczego. Wszystko mi się plątało. Czasem złościł się ale kiedy zaczynał zrzędzić, a byliśmy nad jeziorem, wskakiwałam do wody, tak by go ochlapać.
— Ochlapać? Myślałem, że to było oglądanie?
Zaśmiała się — Ależ z ciebie Ziemianin! Ochlapałam tylko obraz.
Był w swojej posiadłości. Woda nic mogła go dosięgnąć, ale i tak się kulił. Spójrz!
Baley spojrzał. Obeszli kępę drzew i weszli na polanę z malownicza sadzawką pośrodku. Wąskie ścieżki dzieliły polanę. Między nimi bujnie rosły kwiaty.
Baley znał kwiaty z książkofilmów. Przypominały w jakiś sposób świetlice konstrukcje Gladii, które były chyba konstruowane z myślą o kwiatach. Dotknął ostrożnie kwiatu i rozejrzał się wkoło. Przeważały kwiaty żółte i czerwone. Mignęło mu słońce.
— Słońce stoi nisko — powiedział z niepokojem.
— Jest późne popołudnie — zawołała Gladia, która tymczasem podbiegła do sadzawki i usiadła na kamiennej ławie przy brzegu Chodź tu — wołała go, kiwając ręką, — Nic musisz siadać, jeśli nie chcesz, — Czy ono obniża się tak codziennie? — spytał Baley podchodząc i zaraz tego pożałował. Jeśli planeta się obracała, słońce tylko w południe mogło stać wysoko.
Wiedział przecież, że w nocy cała średnica planety oddzielała go bezpiecznie od słońca. Wiedział, że chmury i zmierzch zakrywają to co było najgorszego w otwartej przestrzeni. Gdy pomyślał jednak o powierzchni planety widział blask, światło wysoko nad głową.
Zerknął na słońce, próbując jednocześnie ocenić odległość od domu na wypadek, gdyby zdecydował się wracać.
Gladia wskazywała drugi koniec kamiennej ławki.
— To całkiem blisko ciebie — zauważył.
Rozłożyła ręce — Zaczynam się przyzwyczajać.
Usiadł zwrócony do niej twarzą, by uniknąć widoku słońca. Nachyliła się nad wodą i zerwała żółty, biało prążkowany wewnątrz, kielichowaty kwiatek, nic nadzwyczajnego.
— To roślina miejscowego pochodzenia. Większość kwiatów pochodzi z Ziemi.
Woda kapała z przerwanej łodyżki, gdy podała ostrożnie kwiat Baleyowi. Wyciągnął, równie ostrożnie rękę — Zabiłaś go — powiedział.