— Rozważam tylko możliwości — odparł chłodno Baley. — Pan, doktorze, pracował z doktorem Delmarrem nad nowymi modelami robotów. Jest pan najlepszym robotykiem na Solarii. To pana własne słowa, a ja się z tym zgadzam.
Leebig uśmiechnął się z jawnym zadowoleniem.
— Słyszałem jednak, — ciągnął Baley — że doktor Delmarre bliski był zerwania stosunków, z powodów dotyczących pana.
— To fałsz! To fałsz!
— Być może. Jeżeli to jednak prawda? Czy nie byłby to powód by się go pozbyć zanim zrywając z panem znieważył pana publicznie? Mam wrażenie, że nie zniósłby pan łatwo takiej zniewagi?
Baley zmienił raptownie przedmiot, by nie dać Leebigowi okazji do odpowiedzi.
— Pani Cantoro śmierć doktora Delmarre’a umożliwiła objęcie kierownictwa zakładu, dała jej pozycją.
— Wielkie nieba! Przecież już O tyra mówiliśmy! — wykrzyknęła z goryczą Klorissa.
— Wiem, że mówiliśmy, ale trzeba brać pod uwagą i tą możliwość. Co do doktora Quemota, grywał w szachy z doktorem Delmarre. Być może zirytowały go zbyt częste przegrane.
Socjolog zauważył ze spokojem — Przegrana w szachy, to oczywiście niewystarczający powód, agencie.
— To zależy od tego, jak poważnie traktuje pan szachy. Powód może w oczach mordercy przesłaniać cały świat a być bez znaczenia dla innych. Zresztą, mniejsza o to. Mam na myśli to, że nie wystarcza sam powód. Każdy mógł mieć powód, by zabić kogoś takiego, jak doktor Delmarre.
— Co pan przez to rozumie? — spytał Quemot z oburzeniem.
— Tylko to, że doktor Delmarre był „dobrym Solarianinem”.
Wszyscy państwo tak go opisywali. Ściśle przestrzegał obyczajów Solarii. Był człowiekiem idealnym, omalże abstrakcją. Czy takiego człowieka można darzyć uczuciem, czy choćby tylko lubić? Człowiek doskonały przypomina wszystkim o ich własnej niedoskonałości .
— Nikt nie zabiłby człowieka, za to, że był zbyt dobry — powiedziała Klorissa.
— Niewiele pani wie — oświadczył Baley, po czym mówił dalej — Doktor Delmarre wiedział, albo sądził że wie, o istnieniu na Solarii spisku związanego z myślą o podboju reszty Galaktyki. Starał się temu zapobiec, dlatego spiskowcy mogli uznać, że trzeba go usunąć. Uczestnikiem spisku mógłby być każdy z obecnych, nawet pani Delmarre i nawet szef Służby Bezpieczeństwa Corwin Attlebish.
— Ja? — spytał Attlebish.
— Z pewnością usiłował pan zakończyć śledztwo gdy tylko objął pan stanowisko po Gruerze.
Baley pociągnął kilka łyków swego napoju (prosto z oryginalnego opakowania, nietkniętego przez ludzkie czy robocie ręce). Jak dotąd grał na zwłokę i cieszył się, że Solarianie pozostawali na miejscach. Jako Ziemianin miał więcej od nich doświadczenia w kontaktach z ludźmi w czterech ścianach. Nie umieli walczyć w zwarciu.
— Teraz kwestia sposobności — powiedział. — Uważa się powszechnie, że tylko pani Delmarre miała tę sposobność, bo tylko ona mogła zbliżyć się we własnej osobie do swego męża.
— Czy to jednak pewne? Przypuśćmy, że ktoś inny niż pani Delmarre postanowił zabić doktora Delmarre’a. Czy taka desperacja nie usunęłaby sprawy fizycznego kontaktu na drugi plan? Czy gdyby ktoś z państwa zdecydował się na morderstwo, nie zniósłby czyjejś obecności przez czas dostatecznie długi by wykonać swój zamiar.
Czy nie zakradłby się do domu Delmarre’a…
Attlebish przerwał chłodno — Nie ma znaczenia, co moglibyśmy zrobić a czego nie mogli. To doktor Delmarre nie pozwoliłby na widzenie się z nim, zapewniam pana. Gdyby ktokolwiek spróbował się do niego zbliżyć, to bez względu na szacunek czy przyjaźń łączącą ich, Delmarre kazałby mu odejść i w razie potrzeby wezwałby na pomoc roboty.
— To prawda — powiedział Baley — o ile doktor Delmarre byłby świadom tego, że ma miejsce kontakt osobisty.
— Co pan przez to rozumie? — spytał ze zdziwieniem doktor; Thool.
— Kiedy niósł pan pomoc pani Delmarre — odparł Baley, — patrząc wprost na pytającego — nie była świadoma, że widzi pana, dopóki jej pan nie dotknął. Ja ze swej strony przywykłem tylko do widzenia. Kiedy przybyłem na Solarię i spotkałem się z dyrektorem Służby Bezpieczeństwa Gruerem, zakładałem że go widzę i gdy po zakończeniu rozmowy znikł, byłem całkowicie zaskoczony.
— Przyjmijmy więc, że było odwrotnie. Przypuśćmy, że ktoś przez całe dorosłe życie ogląda tylko innych i nigdy nikogo, oprócz żony nie widuje. Przypuśćmy, że zbliża się do niego we własnej osobie ktoś inny niż żona. Czy nie pomyślałby automatycznie, że ogląda tylko tego kogoś, zwłaszcza gdyby robotowi kazano zapowiedzieć połączenie?
— Ani przez chwilą — rzeki Quemot — identyczność tła zdradziłaby wszystko.
— Możliwe, ale czy ktoś z państwa zastanawia się w tej chwili nad tym, jakie widzi tło? Zanim doktor Delmarre zauważył, że coś jest nie w porządku, mogła upłynąć minuta a tymczasem jego przyjaciół, kimkolwiek był, mógł podejść do niego i zadać cios.
— Niemożliwe — upierał się Quemot.
— Nie sądzę — oświadczył Baley — Sądzę, że sposobność nie może być dowodem przeciw pani Delmarre. Miała sposobność ale inni mogli ją także mieć.
Baley zwlekał. Czuł, że pot wystąpił mu na czole, ale otarcie czoła byłoby oznaką słabości. Nie mógł utracić kontroli nad biegiem wydarzeń. Osoba, o którą mu chodziło, musi być przekonana o jego przewadze. Nie jest łatwo Ziemianinowi przekonać o tym Kosmitę.
Z wyrazu ich twarzy wnosił, że sprawy toczą się tak, jak powinny. Nawet Attlebish robił wrażenie zatroskanego.
— Tak, oto doszliśmy — powiedział — do sprawy środków i to najtrudniejsza łamigłówka. Broń, którą dokonano morderstwa, nie została odnaleziona.
— Wiemy — rzekł Attlebish. — Gdyby nie to, uważalibyśmy sprawę Gladii Delmarre za zamkniętą. Nie prosilibyśmy o przeprowadzenia śledztwa. w — Zapewne — odrzekł Baley. — Zbadajmy więc sprawę środków. Są dwie możliwości. Albo morderstwo popełniła pani Delmarre, albo ktoś inny. Jeśli to pani Delmarre je popełniła, broń musiałaby pozostać na miejscu zbrodni, chyba że usunięto ją później. Mój partner pan Olivaw z Aurory, chwilowo nieobecny, podsunął mi myśl, że doktor Thool miał możliwość usunięcia broni. Pytam więc przy wszystkich doktora Thoola, czy to zrobił, czy usunął broń podczas badania nieprzytomnej pani Delmarre?
Doktor Thool był wstrząśnięty — Nie, nie. Przysięgam. Proszę mnie przesłuchiwać. Przysięgam, że niczego nie usuwałem.
— Czy ktoś uważa, ze doktor Thool kłamie?
Zapadła cisza. Leebig spojrzał na jakiś przedmiot poza polem widzenia Baleya i mruknął coś o stracie czasu.
— Drugą możliwością jest, że ktoś inny popełnił zbrodnię i zabrał broń. Jeśli tak, należałoby spytać, po co by to robił? Potwierdza to niewinność pani Delmarre. Jeśli mordercą był ktoś z zewnątrz, byłby głupcem, nie pozostawiając broni, by obciążyć panią Delmarre. W każdym więc przypadku broń musiała tam być, a jednak jej nie zauważono.
— Ma nas pan za głupców, czy za ślepców? — spytał Attlebish.
— Za Solarian, którzy nie potrafią rozpoznać pewnego rodzaju broni.
— Nic nie rozumiem — mruknęła z żalem Klorissa.
Nawet Gladia, która dotąd się nie poruszyła, spojrzała ze zdziwieniem na Baleya.
— Martwy mąż i nieprzytomna żona nie byli sami. Był tam jeszcze ten rozstrojony robot.
— I cóż stąd? — spytał ze złością Leebig.
— Czy to nie oczywiste? Jeśli wykluczy się to, co niemożliwe, pozostanie prawda, choćby była niepodobna do prawdy. Ten robot był narzędziem zbrodni, a wam siła przyzwyczajenia nie pozwoliła tego rozpoznać.