Robert Sheckley
Najazd o świcie
System składał się z jedenastu planet i Dillon szybko stwierdził, że na zewnętrznych brak jest jakichkolwiek śladów życia. Czwarta planeta od słońca była niegdyś zamieszkana, a trzecia dopiero oczekiwała na mieszkańców. Tylko na drugiej — błękitnym globie z własnym księżycem — istniało rozumne życie i tam Dillon skierował swój statek.
Zbliżał się chyłkiem pod osłoną ciemności, prześlizgując się przez gęste, burzowe chmury, od których jego pojazd niewiele się różnił. Wylądował nie robiąc żadnego zamieszania, w sposób charakterystyczny dla Ziemianina.
Jego statek osiadł na powierzchni planety godzinę przed świtem; w porze, gdy większość żywych stworzeń jest pogrążona we śnie. A przynajmniej tak mówił mu ojciec. Było to zgodne z wszelkimi regułami sztuki inwazji; krwawo okupionej wiedzy o tym, jak przetrwać na obcych planetach.
— Jednak cała ta naukowa teoria jest zawodna — przypominał mu ojciec — ponieważ dotyczy czegoś zupełnie nieobliczalnego; inteligentnych istot.
Wygłosiwszy tę uwagę stary człowiek pokiwał sentencjonalnie głową.
— Pamiętaj, mój chłopcze — ciągnął dalej — można przewidzieć deszcz meteorów, nadejście ery lodowcowej czy wybuch supernowej. Cóż jednak można wiedzieć naprawdę o innej inteligentnej istocie?
Niewiele, stwierdził Dillon. Jednak wierzył w swoją młodość, spryt i zapał, a ponadto ufał technice inwazji. Dzięki niej Ziemianin mógł wywalczyć sobie prawo bytu w każdym środowisku, choćby nie wiem jak obcym i wrogim.
Od urodzenia uczono go, że życie to nieustanna walka. Dowiedział się, że Galaktyka jest wielka i nieprzyjazna, złożona głównie z żarzących się słońc i pustej przestrzeni
Jednak czasem spotyka się w niej planety, a na nich istoty o niezmiernie zróżnicowanych kształtach i rozmiarach, lecz pod pewnym względem podobne do siebie: jednakowo nienawidzące innych, odmiennych ras. Współpraca między rasami była niemożliwa. Chcąc żyć wśród nich, Ziemianin musiał zmobilizować cały swój spryt, odwagę i zręczność.
A nawet wtedy nie przeżyłby, gdyby nie wspaniała, ziemska metoda inwazji.
Dillon był zdolnym studentem i z niecierpliwością oczekiwał na dzień, w którym stawi czoło swemu przeznaczeniu.
Zgłosił się na ochotnika, nie czekał, aż go powołają.
W końcu, tak samo jak miliony młodych ludzi przed nim, otrzymał własny statek i wyruszył w drogę, zostawiając za sobą małą, zatłoczoną Ziemię — na zawsze. Leciał, aż skończyło mu się paliwo. I wreszcie znalazł swoje przeznaczenie.
Jego statek wylądował na skraju dżungli, obok wioski o słomianych dachach, prawie zupełnie ukrytej w gęstwinie
Czekał w napięciu za pulpitem sterowniczym, aż nadszedł blady świt, zaróżowiony łuną wschodzącego słońca. Nikt się nie pojawił, nie wybuchła żadna bomba, nie wystrzelono do niego żadnych pocisków. Musiał uznać, że udało mu się wylądować niepostrzeżenie.
Kiedy żółte słońce wychynęło zza horyzontu, Dillon wysiadł i ocenił sytuację. Zbadał powietrze, sprawdził ciążenie, oszacował zakres i natężenie promieniowania słonecznego, po czym ze smutkiem potrząsnął głową.
Podobnie jak większość planet w Galaktyce, ta również nie nadawała się do zamieszkania przez Ziemianina. Miał może godzinę na zakończenie pierwszej fazy inwazji.
Wcisnął guzik na tablicy rozdzielczej i szybko odszedł. Za jego plecami statek rozpadł się w szary proch. Ranny wietrzyk rozwiał go i rozsypał nad dżunglą. Teraz Dillon nie miał już odwrotu. Ruszył ku wiosce.
Kiedy podszedł bliżej, stwierdził, że kryte strzechą chaty zbudowano z drewna lub ręcznie ociosanego kamienia. Wyglądały na solidne i dostosowane do klimatu.
Nigdzie nie dostrzegł urządzeń energetycznych ani wyrobów przemysłowych. Zdecydował, że natknął się na prymitywną cywilizację, z opanowaniem której nie powinno być kłopotów.
Wyszedł z gąszczu i prawie zderzył się z obcym.
Spojrzeli na siebie. Obcy był dwunogiem, znacznie wyższym od Ziemianina, o sporej pojemności czaszki. Nosił tylko coś w rodzaju pasiastej spódniczki. Szare futro okrywało większość jasnobrązowej skóry. Nie zdradzał chęci do ucieczki.
— Ir tai! — powiedział, co Dillon przyjął za okrzyk zdumienia.
Rozejrzawszy się szybko dookoła stwierdził, że nikt inny nie odkrył jeszcze jego obecności. Spięty, pochylił się lekko.
— K, tal tai a.
Dillon skoczył jak gwałtownie rozprężająca się sprężyna. Obcy próbował uskoczyć, lecz Dillon przekręcił się w powietrzu jak kot i zdołał zacisnąć dłoń na jednej z kończyn napotkanego.
To wystarczyło. Kontakt fizyczny został nawiązany. Reszta powinna być łatwa.
Od setek lat katastrofalnie wysoki przyrost demograficzny zmuszał mieszkańców Ziemi do nieustającej migracji. Jednak zaledwie jedna na dziesięć tysięcy planet nadawała się do zasiedlenia. Próbowano zmienić środowisko tak, by planety odpowiadały ludzkim potrzebom, lub genetycznie przystosować człowieka do panujących na nich warunków. Jednak była jeszcze inna metoda, zapewniająca najlepsze wyniki przy minimum zachodu. Hipnotyczna projekcja własnej osobowości — zdolność, jaką w mniejszym lub większym stopniu posiadają wszystkie inteligentne istoty.
Ziemianie pielęgnowali ją w sobie, ćwiczyli i potęgowali. Dzięki niej człowiek mógł żyć na każdej planecie, jeżeli tylko udało mu się opanować umysł jednego z jej mieszkańców. W ten sposób zyskiwał ciało dopasowane do środowiska oraz masę ciekawych i użytecznych wiadomości. Kiedy już się przystosował, wiedziony potrzebą współzawodnictwa zazwyczaj zajmował wysoką pozycję w hierarchii miejscowego społeczeństwa.
Była tylko jedna trudność: obcy zwykle niechętnie oddawali swoje ciała. I czasem potrafili sprawić trochę kłopotu.
Wniknąwszy, Dillon z głębokim żalem poczuł, że jego własne ciało natychmiast zwiotczało i skurczyło się. Po chwili miało zniknąć zupełnie, nie zostawiając żadnego śladu. Tylko on i jego ofiara będą wiedzieć, że inwazja miała miejsce.
A później tylko jeden z nich.
Teraz Dillon skoncentrował się na oczekującym go zadaniu. Bariery myślowe padały jedna po drugiej, gdy parł naprzód do centrum kryjącego podstawy samoświadomości. Jeżeli uda mu się wedrzeć do tej cytadeli i wyprzeć okupujące ego, bitwa będzie wygrana. Pospiesznie wznoszone barykady padały, wzięte szturmem. Przez chwilę myślał, że już pierwszy atak doprowadzi go do celu. Nagle zagubił się w szarej, bezpostaciowej mgle.
Obcy otrząsnął się z zaskoczenia. Dillon czuł rosnący opór.
Oczekiwała go zacięta walka. Rozpoczęli krótką rozmowę.
— Kim jesteś?
— Edward Dillon, z planety Ziemi. A ty?
— Arek. Nazywamy tę planetę K’egra. Czego tu szukasz, Dillon?
— Trochę przestrzeni życiowej, Arek — powiedział ze śmiechem Dillon. — Możesz mi jej użyczyć?
— No, niech mnie diabli… Wynoś się!
— Nie mogę — rzekł Dillon. — Nie mam dokąd iść. — Rozumiem. Ostro. Jednak jesteś tu nieproszonym gościem, naprawdę. I coś mi się wydaje, że chcesz nie tylko odrobiny miejsca do życia. Chcesz czegoś więcej, no nie?
— Muszę przejąć kontrolę. Nie ma innego wyjścia. Jednak jeżeli nie będziesz się opierał, to może zostawię ci trochę miejsca, chociaż to nie jest przyjęte.
— Nie jest?
— Jasne, że nie — odparł Dillon. — Współistnienie odmiennych istot jest niemożliwe. Silniejszy zawsze wypiera słabszego. Jednak może zechcę spróbować.
— Nie potrzebuję łaski — rzekł Arek i zerwał kontakt.
Otaczająca Dillona szarość zmieniła się w nieprzeniknioną czerń. Czekając na zbliżającą się walkę, poczuł pierwsze rodzące się wątpliwości