Выбрать главу

Arek był prymitywną istotą. Nie miał żadnego doświadczenia w odpieraniu ataku myślowego. A jednak w lot zrozumiał sytuację, opanował się i przygotował do bitwy. Jego opór pewnie będzie słaby, ale mimo to…

Co to za stworzenie?

Stał na kamienistej wyżynie, otoczonej stromymi, poszarpanymi skałami. W oddali ciągnął się łańcuch wysokich, owianych niebieskawą mgiełką gór. Słońce świeciło mu prosto w oczy, a po zboczu pełzła powoli czarna plama.

Dillon kopnął i czekał, aż plama zmieni się w coś konkretnego. Takie były zasady walki — myśli przybierały określony kształt, wyobrażenia stawały się namacalne.

Plama zamieniła się w K’egranina. Olbrzymi wojownik o muskularnym, błyszczącym ciele wzniósł groźnie sztylet i miecz. Dillon cofnął się, unikając pierwszego ciosu.

Walka przebiegała w zwykły, łatwy do opanowania sposób. Obcy zwykle wywołują w swoich umysłach wyidealizowany wizerunek własnej postaci. Niezmiennie jest to superistota; niezwyciężona, budząca lęk. Jednak z reguły taka postać jest obarczona jakąś słabością. Na tym Dillon opierał swoje rachuby. K’egranin runął na niego jak burza. Dillon zrobił unik, rzucił się na ziemię i kopnął obiema nogami, odsłaniając się ma moment. K’egranin próbował odparować cios i skontrować, ale był zbyt powolny. Ciężkie buty Dillona z impetem wylądowały na jego brzuchu. Uradowany Ziemianin ruszył do ataku. Znalazł słaby punkt przeciwnika. Zanurkował pod wzniesione ramię, uchylił się przed spadającym ostrzem i zanim przeciwnik zdążył się zasłonić, precyzyjnie złamał mu kark dwoma uderzeniami kantem dłoni.

K’egranin upadł, aż zatrzęsła się ziemia. Dillon patrzył na jego śmierć z pewnym współczuciem. Wyidealizowana postać była większa od żywego wojownika, dzielniejsza i bardziej wytrzymała. Roztaczała aurę straszliwego majestatu i godności. Doskonałe uosobienie siły, ale jako przeciwnik do niczego. Nadmiar godności wiązał się ze zwolnionym refleksem, a to oznaczało śmierć. Martwy gigant zniknął. Przez chwilę Dillon myślał, że już wygrał. Nagle usłyszał z tyłu cichy pomruk. Okręcił się na pięcie i zobaczył długie, przypłaszczone cielsko. Czarne, przypominające pumę zwierzę wyszczerzyło kły i położyło uszy po sobie.

A więc Arek się nie poddał. Dillon wiedział, ile energii pochłania ten rodzaj walki. Niedługo siły obcego wyczerpią się, a wtedy…

Dillon podniósł miecz giganta i zaczął się cofać, aż plecami oparł się o skałę. Przed sobą miał niewysoki kamień, przez który puma musiała przeskoczyć. Słońce świeciło mu prosto w oczy, a słaby wietrzyk sypał w nie kurzem. Wzniósł miecz dokładnie w chwili, gdy zwierzę skoczyło.

W ciągu następnych, wolno płynących godzin, napotkał i pokonał co groźniejszych przedstawicieli k’egrańskiej fauny, radząc sobie z nimi tak samo, jak uczyniłby to z ich odpowiednikami na Ziemi. Nosorożec — a przynajmniej zwierzę bardzo do niego podobne — mimo swych rozmiarów i szybkości był łatwym przeciwnikiem. Dillon zdołał zwabić go nad urwisko i nakłonić do szarży. Kobra była groźniejsza i prawie udało jej się trysnąć mu jadem w oczy, zanim przeciął ją na pół ostrzem miecza. Goryl był zwinny, silny i straszliwie szybki. Jednak nie zdołał schwycić człowieka w swój miażdżący uścisk. Nacierając i cofając się na przemian, Dillon porąbał go na kawałki. Tyranozaur miał gruby pancerz i niesłychaną wytrwałość. Dopiero lawina go załatwiła. Dillon stracił rachunek; innych przeciwników. W końcu został na placu boju sam; chwiejąc się ze zmęczenia, z poszczerbionym kikutem miecza w dłoni.

— Masz dość, Dillon? — spytał Arek.

— Wcale nie — odparł Dillon spierzchniętymi z pragnienia wargami. — Nie możesz tego robić w nieskończoność. Nawet twoje siły muszą się w końcu wyczerpać.

— Naprawdę? — mruknął Arek.

— Nie zostało ci ich już wiele — ciągnął Dillon, próbując okazać pewność siebie, której nie czuł. — Czemu nie chcesz być rozsądny? Zostawię ci miejsce, naprawdę. Ja… no, mam dla ciebie coś w rodzaju szacunku.

— Dziękuję, Dillon — powiedział Arek. — Coś jakbym podzielał to uczucie. Słuchaj, jeżeli się poddasz…

— Nie — odparł Dillon. — Na moich warunkach.

— Dobrze — rzekł K’egranin. — Sam tego chciałeś!

— Dawaj, co tam masz — mruknął Dillon.

Skalista wyżyna zniknęła.

Stał po kolana w szarym bagnie. Otulone mchem, sękate pnie wielkich drzew wznosiły się z nieruchomej, zielonej wody. Białe jak rybi brzuch lilie trzęsły się i kołysały, chociaż nawet najsłabszy podmuch wiatru nie przeleciał nad bagnem. Nad wodą wisiał ciężki, trupi opar przylegający do szorstkiej kory drzew. Dillon wyczuwał kłębiące się wokół życie, chociaż nie mógł niczego dosłyszeć ani dostrzec.

Czekał, rozglądając się powoli wokół siebie. Wciągnął w nozdrza zastałe, ciężkie powietrze, grzebnął nogą w kleistej mazi, powąchał wydzielające woń rozkładu lilie. Nagle zrozumiał.

Takiego bagna nie było na K’egrze!

Wiedział, że się nie myli — mówiły mu o tym wszystkie zmysły. Ciążenie było inne, i powietrze także. Nawet błoto, w którym stał, nie przypominało k’egrańskiego.

Wynikające z tego wnioski przytłoczyły go na chwilę, uniemożliwiając sensowne wyjaśnienie tego faktu. Czyżby K’egranie potrafili podróżować w kosmosie? Niemożliwe! A więc skąd Arek mógł znać tak dobrze inną planetę? Może przeczytał, może wyobraził sobie albo…

Coś ciężkiego otarło się o bark Dillona. Zamyślił się tak głęboko, że kolejny atak go zaskoczył.

Próbował wprawdzie odskoczyć, ale utknął w gęstej mazi. Spadająca gałąź prawie go obaliła. Zobaczył, że wszystkie gigantyczne drzewa poczęły się chwiać i kołysać. Grube konary pękały i łamały się z trzaskiem, sypiąc się na niego jak deszcz.

A przecież nie powiał nawet leciutki wietrzyk.

Na wpół ogłuszony, z wysiłkiem brnął przez bagno, próbując znaleźć stały grunt i nie zadrzewioną przestrzeń. Jednak wielkie pnie wyrastały wszędzie, a bagnisko wydawało się nie mieć końca. Grad gałęzi padał coraz gęściej i Dillon na próżno rozglądał się na wszystkie strony szukając przeciwnika. Wokół rozciągało się tylko bezkresne bagno.

— Wyjdź i walcz! — wrzasnął Dillon. Upadł na kolana pod ciosem, podniósł się i znów upadł. Nagle, półprzytomny ze zmęczenia, znalazł wyjście z sytuacji.

Dobrnął do wielkiego drzewa i przywarł do niego całym ciałem. Konary dalej spadały, gałęzie smagały ze świstem powietrze, ale drzewo nie mogło go dosięgnąć. Był bezpieczny!

Nagle z przerażeniem stwierdził, że rosnące wokół lilie owijają swymi łodygami jego kostki. Próbował się uwolnić kopniakiem. Lilie, jak blade węże, owinęły się jeszcze mocniej. Oswobodził się przecinając je mieczem i porzucił wątpliwe schronienie.

— Walcz ze mną! — zawył, obsypywany spadającymi gałęziami.

Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Lilie kołysały się na swoich łodyżkach, sięgając ku niemu łakomie. Nad głową usłyszał złowrogi łopot skrzydeł. Czarne wrońce, zamieszkujące bagna, gęstą chmurą kołowały w powietrzu, czekając na nieunikniony koniec. Zataczając się, Dillon poczuł, że coś ciepłego i ohydnego dotyka jego nogi.

Wtedy pojął, co musi zrobić.

Przez chwilę nabierał tchu, po czym rzucił się głową naprzód w brudnozieloną toń.

W ten samej chwili wszystko się uspokoiło. Gigantyczne drzewa stały nieruchomo na tle ciemnoszarego nieba. Lilie straciły zapach i zwisły bezwładnie na swoich łodyżkach. Biały opar wisiał nieruchomo, czepiając się szorstkiej kory pni, a ścierwojady odleciały cicho w bezkres nieba.