Выбрать главу

Wszystko jedno. Nawet zęby ma ładne jak na chłopaka, który urodził się przed odkryciem fluoru, białe, równe i mocne. Gdyby w Akademii Misyjnej było paru chłopaków, którzy choć odrobinę przypominaliby Jesse'a, chodzenie do szkoły nie wydawałoby się taką potworną stratą czasu, jaką w gruncie rzeczy jest.

Ale co z tego? To znaczy, z tego, że jest taki przystojny i w ogóle? Jest duchem. A widzę go tylko ja. Nigdy nie mogłabym przedstawić go mamie ani zabrać na bal absolwentów, wyjść za niego czy coś. Nie ma dla nas wspólnej przyszłości.

Muszę o tym pamiętać.

Ale czasami jest mi strasznie, strasznie ciężko. Zwłaszcza kiedy siedzi tu przede mną, śmiejąc się z tego, co mówię i pieszcząc tego głupiego, śmierdzącego kota. Jesse był pierwszą osobą którą poznałam po przeprowadzce do Kalifornii, i to on został moim pierwszym prawdziwym przyjacielem. Był zawsze przy mnie, kiedy go potrzebowałam, czego nie mogę powiedzieć o większości żywych ludzi, których znam. A gdybym miała wybrać jedną osobę jako towarzysza na bezludnej wyspie, nie musiałabym się zastanawiać ani sekundy: oczywiście byłby to Jesse.

O tym właśnie myślałam, wyjaśniając mu, co to są rekolekcje. O tym myślałam, kiedy przeszłam do wyjaśnień na temat wojny w Wietnamie i upadku komunizmu w byłym Związku Radzieckim. O tym myślałam, myjąc zęby i przygotowując się do pójścia spać. O tym myślałam, mówiąc mu dobranoc, wsuwając się pod kołdrę i gasząc światło. O tym myślałam, kiedy sen w końcu zwyciężył i litościwie usunął wszelkie myśli… Ostatnio udaje mi się nie myśleć o Jessie jedynie wtedy, gdy śpię.

Te myśli wróciły jednak z całą mocą, kiedy, zaledwie parę godzin później, obudziłam się gwałtownie, czując, jak czyjaś dłoń zaciska mi usta.

Oraz, och, tak, że ktoś przystawia mi nóż do gardła.

4

Jako pośredniczka jestem przyzwyczajona do tego, że budzi się mnie w, powiedzmy, niezbyt delikatny sposób.

Ale teraz obudzono mnie jeszcze mniej delikatnie niż zwykle. Zazwyczaj, kiedy ktoś potrzebuje mojej pomocy, robi wszystko, żeby mnie do siebie nie zniechęcić… Teraz akurat taki ktoś wymachiwał nożem.

Kiedy jednak otworzyłam oczy i zobaczyłam, kto nożem wymachuje, uświadomiłam sobie, że prawdopodobnie w tym wypadku nie chodzi o pomoc. Nie, prawdopodobnie chodzi o to, żeby mnie zabić.

Nie pytajcie, skąd wiedziałam. Bez wątpienia dał o sobie znać mój mediatorski instynkt.

Cóż, ponadto nóż mówił sam za siebie.

– Posłuchaj mnie, ty głupia dziewczyno – syknęła Maria de Silva. A raczej Maria de Silva Diego, jako że w chwili śmierci była małżonką Feliksa Diego, handlarza niewolnikami. Wiem to wszystko z książki, którą Profesor pożyczył z biblioteki, zatytułowanej Moje Monterey – historii hrabstwa Salinas z lat 1800 – 1850. Zawierała nawet portret Marii.

Dlatego właśnie zdawałam sobie sprawę, kto chce mnie zabić.

– Jeśli – syczała Maria – nie skłonisz swojego ojca i brata, żeby zaprzestali kopać w tym miejscu – hm, ojczyma i brata przyrodniego, miałam ochotę sprostować, ale nie mogłam, ze względu na dłoń zakrywającą mi usta – pożałujesz, że się w ogóle urodziłaś. Zrozumiałaś?

Ostro sformułowane jak na dziewczynę w krynolinie. Bo tym właśnie była. Dziewczyną.

Nie była nią, umierając. Kiedy umarła pod koniec wieku – XIX wieku, oczywiście – Maria de Silva Diego miała około siedemdziesięciu lat.

Ale duch, który na mnie siedział, wydawał się mieć tyle samo lat co ja. W jej czarnych fantazyjnie upiętych włosach nie było śladów siwizny. Miała na sobie mnóstwo biżuterii. Z jej długiej szczupłej szyi zwieszał się na złotym łańcuszku wielki rubin – zupełnie jak na Titanicu – a jej palce zdobiły pokaźne pierścienie. Jeden z nich wbijał mi się właśnie w dziąsło.

Tak to jest z duchami – zawsze źle to przedstawiają na filmach. Kiedy się umiera, duch nie przybiera takiej postaci jak ciało w chwili śmierci. Nie widuje się duchów z wylewającymi się flakami albo z uciętą głową w dłoniach, czy coś w tym stylu. W takim wypadku strachliwość Jacka byłaby w pełni usprawiedliwiona.

Ale tak nie jest. Duch wygląda tak, jak wyglądał w najlepszym momencie życia.

Przypuszczam, że dla Marii de Silvy ten okres rozkwitu przypadł na czas, kiedy miała jakieś szesnaście lat.

Hej, to miłe, że mogła wybierać, nieprawdaż? Jessowi nie było dane żyć na tyle długo, żeby mieć w czym wybierać. Dzięki niej.

– Och, nie – powiedziała Maria, a kamienie jej pierścieni szorowały mi po zębach w sposób, który musiałabym określić jako nieprzyjemny. – Nawet o tym nie myśl.

Nie wiem, jak się domyśliła, ale rozważałam znokautowanie jej kolanami. Ostrze noża przyciśnięte do mojej tętnicy szyjnej odwiodło mnie jednak od tego pomysłu.

– Zmusisz ojca, żeby przestał tam kopać, i zniszczysz listy, zrozumiałaś, dziewczynko? – wysyczała Maria. – I nie wspomnisz o nich ani słowem Hektorowi. Czy wyrażam się jasno?

Co miałam zrobić? Trzymała mi nóż na gardle. A w jej zachowaniu nic nie przypominało nawet w przybliżeniu tej Marii de Silvy, która napisała te idiotyczne listy. To dziewczę nie zachwycało się swoim nowym czepkiem. Nie miałam cienia wątpliwości, że umiała posługiwać się nożem, ale także, że użyłaby go, gdyby została sprowokowana.

Skinęłam głową, dając jej znak, że zważywszy na okoliczności, jestem gotowa zastosować się do jej życzeń.

– Dobrze – powiedziała i zabrała ręce z moich ust. Czułam krew.

Siedziała na mnie okrakiem – stąd koronkowa halka na mojej twarzy, która łaskotała mnie w nos – a teraz patrzyła na mnie z góry z wyrazem obrzydzenia na pięknej buzi.

– A ostrzegano mnie, żebym uważała. – Zachichotała szyderczo. – Ze jesteś niebezpieczna. Ale ty nie jesteś niebezpieczna, prawda? Jesteś tylko dziewczyną. Głupią dziewuchą.

Odrzuciła głowę do tyłu, wybuchając śmiechem.

A potem zniknęła. Tak po prostu.

Jak tylko poczułam, że mogę się ruszać, wstałam z łóżka, poszłam do łazienki, włączyłam światło i przyjrzałam się swojemu odbiciu w lustrze nad umywalką.

Nie. To nie był senny koszmar. Między zębami, tam gdzie wbił się pierścień Marii de Sirvy, miałam krew.

Spłukałam ją starannie, zgasiłam światło i wróciłam do pokoju. Chyba byłam lekko oszołomiona, nie mogłam sobie do końca uświadomić, co przed chwilą zaszło. Maria de Silva. Maria de Silva, narzeczona Jesse'a – myślę, że należałoby raczej powiedzieć, była narzeczona – zjawiła się w moim pokoju, grożąc mi. Mnie. Słodkiej, milutkiej mnie.

Było się nad czyni zastanawiać, szczególnie że zegar wskazywał, no tak, czwartą nad ranem?

Okazało się jednak, że to nie koniec niespodzianek. Gdy tylko wyszłam z łazienki, zauważyłam, że ktoś opiera się o słupek przy baldachimie nad moim łóżkiem.

Tyle że to nie był jakiś „ktoś”. To był Jesse. Na mój widok wyprostował się.

– Wszystko w porządku? – zapytał zatroskany. – Myślałem, że… Susannah, czy ktoś tutaj był?

Eee, chodzi ci o twoją byłą, uzbrojoną w nóż dziewczynę?

Tak sobie pomyślałam. Głośno powiedziałam jednak:

– Nie.

Dobra. Odczepcie się ode mnie. Powód, dla którego o niczym mu nie powiedziałam, nie miał nic wspólnego z groźbą Marii.

Nie, chodziło o coś innego, o czym wspomniała Maria. Żeby skłonić Andy'ego do zaprzestania kopania w ogrodzie. Bo to mogło oznaczać tylko jedno: że Marii zależało na tym, żeby nikt nie znalazł tego, co tam ukryto.

A ja czułam, że wiem, co to takiego.