Czułam również, że to coś było właśnie powodem, dla którego Jesse tak długo pozostawał w naszym domu.
Mogłam to wszystko z siebie wyrzucić, prawda? To znaczy, no wiecie, miał prawo wiedzieć. To dotyczyło go bezpośrednio.
Ale to także, o czym byłam przekonana, mogło mi go na zawsze odebrać.
Owszem, wiem. Jeśli go naprawdę kocham, powinnam dążyć do tego, by go uwolnić, jak w tym wierszu, który wypisują na plakatach z lecącymi mewami: Jeśli coś kochasz, uwolnij to. Jeśli tak ma być, wróci do ciebie.
Pozwólcie, że coś wam powiem. Ten wiersz jest głupi, jasne? I w ogóle nie pasuje do tej sytuacji. Bo kiedy Jesse będzie wolny, nigdy do mnie nie wróci. Nie będzie w stanie. Będzie w niebie czy w innym życiu, czy gdzieś tam.
A wtedy zostanę mniszką.
Boże. Boże, co za koszmar.
Wpełzłam pod kołdrę.
– Posłuchaj, Jesse – powiedziałam, podciągając kołdrę pod brodę. Miałam na sobie koszulkę i bokserki, ale, no wiecie, żadnego biustonosza czy coś. Nie to, żeby w ciemności było coś widać, ale nigdy nie wiadomo. – Jestem strasznie zmęczona.
– Och… Oczywiście. Ale… czy na pewno nikogo tu nie było? Bo mógłbym przysiąc, że…
Czekałam niecierpliwie, żeby skończył. Jak mógłby dokończyć to zdanie? „Mógłbym przysiąc, że słyszałem słodki głosik kobiety, którą kiedyś kochałem? Mógłbym przysiąc, że czułem jej perfumy”. Pachnące, nawiasem mówiąc, kwiatem pomarańczy?
Nie powiedział jednak niczego takiego. Spojrzał tylko zmieszany, mruknął „Przepraszam” i zniknął, dokładnie tak samo, jak jego była. W gruncie rzeczy, można by pomyśleć, że z tym całym materializowaniem i dematerializowaniem się powinni byli gdzieś na siebie wpaść, na jakimś trakcie dla duchów.
Wydaje się jednak, że nigdy do tego nie doszło.
Nie skłamię i nie powiem, że od razu zasnęłam. Nie zasnęłam. Byłam wykończona, ale w uszach wciąż brzmiały mi słowa Marii. Co ją, do diabła, tak zaniepokoiło? Te listy nie obciążały jej w żaden sposób. To znaczy, jeśli to prawda, że pozbyła się Jesse'a, tak żeby móc poślubić zamiast niego swojego chłopaka Diego.
A jeśli przywiązywała do tych listów taką wagę, dlaczego nie zniszczyła ich od razu? Dlaczego zakopano je na podwórku w pudełku po cygarach?
Ale nie to martwiło mnie najbardziej. Martwiło mnie tylko to, że chciała, abym powstrzymała Andy'ego od dalszego kopania. Bo to mogło oznaczać tylko jedno:
Jest tam coś, co wskazuje na to, że popełniono zbrodnię.
Jak na przykład ciało ofiary.
Nie chciałam nawet myśleć czyje.
A kiedy obudziłam się ponownie po paru godzinach, jako że w końcu udało mi się odpłynąć w sen, wciąż nie chciałam o tym myśleć.
Jedno wiedziałam na pewno: nie poproszę Andy'ego, żeby przestał kopać (jakby mnie w ogóle posłuchał, gdybym to zrobiła), ani też nie zniszczę listów. Nie ma mowy.
Wręcz przeciwnie. Wzięłam listy do siebie, tak na wszelki wypadek, przekonując Andy'ego, że sama dostarczę je towarzystwu historycznemu. Wyobraziłam sobie, że tam będą bezpieczne, gdyby moja dobra znajoma Maria Diego znów zaczęła coś kombinować. Andy wydawał się zaskoczony, ale nie na tyle, żeby zapytać, o co mi chodzi. Był zbyt zajęty wrzeszczeniem na Przyćmionego, że kopie nie tam, gdzie trzeba.
Kiedy tego ranka stawiłam się w Hotelu i Kompleksie Golfowym Pebble Beach, powitała mnie Caitlin oskarżycielskim:
– Cóż, nie wiem, co zrobiłaś z Jackiem Slaterem, ale jego rodzina zażądała, żeby przydzielić cię do opieki nad nim do końca ich pobytu… to jest do niedzieli.
Nie zdziwiło mnie to. Ani też nie miałam specjalnie nic przeciwko temu. Trochę niepokoiła mnie okoliczność w postaci Paula, ale teraz, kiedy znałam przyczynę dziwacznego zachowania Jacka, szczerze go polubiłam.
A on, co stało się jasne z chwilą, gdy przekroczyłam próg apartamentu Slaterów, szalał za mną. Koniec z leżeniem na podłodze przed telewizorem. Jack miał już na sobie spodenki kąpielowe i rwał się do wyjścia.
– Suze, czy nauczysz mnie dzisiaj pływać motylkiem? – zapytał. – Zawsze chciałem się nauczyć pływać motylkiem.
– Susan – szepnęła do mnie jego mama na stronie, zanim wybiegła na umówione spotkanie z fryzjerką (ku mojemu zadowoleniu Paula ani jego ojca nie było w pokoju, grali w golfa) – nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem ci wdzięczna za to, co zrobiłaś dla Jacka. Nie wiem, co mu wczoraj powiedziałaś, ale to zupełnie inne dziecko. Nigdy nie widziałam, żeby był taki szczęśliwy. Wiesz, on naprawdę jest niesamowicie wrażliwy. Ma ogromną wyobraźnię. Wydaje mu się, że widzi… cóż, zmarłych ludzi. Wspominał ci o tym?
Mruknęłam nonszalancko, że owszem.
– Cóż, już nie wiedzieliśmy, co robić. Byliśmy z nim u trzydziestu różnych lekarzy i żaden – żaden – nie zdołał do niego dotrzeć. A potem zjawiłaś się ty i… – Nancy Slater spojrzała na mnie starannie umalowanymi błękitnymi oczami. – Nie wiem, jak zdołamy wyrazić ci naszą wdzięczność, Susan.
Mogłaby pani zacząć, pomyślałam, zwracając się do mnie właściwym imieniem. Ale mało mnie to obchodziło. Powiedziałam tylko:
– Nie ma sprawy, pani Slater.
Zabrałam Jacka i ruszyliśmy w stronę basenu.
Jack zachowywał się rzeczywiście jak inne dziecko. Nie dało się zaprzeczyć. Nawet Śpiący, wybity ze swojej niemal stałej drzemki radosnym pluskaniem się Jacka, zapytał mnie, czy to ten sam chłopiec, z którym widział mnie poprzedniego dnia, a kiedy potwierdziłam, przez sekundę czy dwie, zanim ponownie zasnął, miał na twarzy wyraz niedowierzania. Rzeczy, które przedtem Jacka przerażały – w zasadzie wszystko – teraz wydawały się nie robić na nim najmniejszego wrażenia.
Tak więc, kiedy po burgerach w restauracji przy basenie zaproponowałam, że pojedziemy hotelowym autokarem do miasta, nawet nie zaprotestował. Stwierdził nawet, że „to może być zabawne”.
Słowo daję, może pośrednictwo nie jest wcale moim powołaniem? Może powinnam zostać nauczycielką albo psychologiem dziecięcym czy kimś takim. Poważnie.
Jack nie był jednak specjalnie podniecony, kiedy po dotarciu do miasta skierowaliśmy się do budynku mieszczącego siedzibę Towarzystwa Historycznego Carmelu. Chciał iść na plażę, ale kiedy oznajmiłam mu, że chodzi o pomoc dla ducha i że na plażę pójdziemy później, nie miał nic przeciwko temu.
Nie jestem wielką miłośniczką historii, ale nawet ja muszę przyznać, że te wszystkie stare fotografie na ścianach robiły wrażenie – fotografie Carmelu i hrabstwa Salinas sprzed stu lat, zanim otwarto supermarkety i Safewaye, kiedy wokół rozciągały się pola znaczone cyprysami, jak w tej książce, którą kazali nam czytać w ósmej klasie – Czerwony kucyk. Były tam ciekawe rzeczy – nie za wiele z czasów Jesse'a, ale mnóstwo z późniejszego okresu, po wojnie domowej. Oboje z Jackiem podziwialiśmy urządzenie zwane stereoprzeglądarką, które służyło rozrywce, zanim pojawiły się filmy, kiedy z biura wychynął łysy pan o niechlujnym wyglądzie i gapiąc się na nas przez szkła okularów grube jak denka butelek od coli, zapytał:
– Przyszliście do mnie?
Powiedziałam, że chcielibyśmy się zobaczyć z jakimś kierownikiem. Oświadczył, że to on, i przedstawił się jako doktor Clive Clemmings. Powiedziałam więc doktorowi Clive'owi Clemmingsowi, kim jestem i gdzie mieszkam, wyjęłam pudełko po cygarach z plecaka Jansport (rzeczy marki Kate Spade nie pasują do szortów khaki z zakładkami) i pokazałam mu listy…
A jemu w tym momencie odbiło.
Nie przesadzam. Tak się podniecił, że nakazał starszej pani w recepcji nie przełączać rozmów telefonicznych (podniosła głowę znad romansu, który właśnie czytała; wydawało się oczywiste, że do doktora Clive'a Clemmingsa nie dzwoni zbyt wiele osób) i zaprosił mnie i Jacka do swojego gabinetu…