Gdzie o mało nie dostałam zawału. Ponieważ na ścianie nad biurkiem Clive'a Clemmingsa wisiał portret Marii de Silvy, ten sam, który widziałam w książce pożyczonej przez Profesora z biblioteki.
Malarz wykonał, jak stwierdziłam, świetną robotę. Oddał podobieństwo znakomicie, włącznie ze zwiniętymi w pierścienie włosami i złotym naszyjnikiem z rubinem na jej wdzięcznie wygiętej szyi, nie wspominając o pełnym wyższości wyrazie twarzy…
– To ona! – wrzasnęłam mimo woli, celując palcem w portret.
Jack spojrzał na mnie, jakbym zwariowała – chyba chwilowo tak było – ale Clive Clemmings tylko zerknął przez ramię, mówiąc:
– Tak, Maria Diego. Prawdziwy klejnot w koronie naszej kolekcji. Uratowałem ten obraz z wyprzedaży garażowej, gdzie jeden z jej wnuków chciał go sprzedać! Możecie to sobie wyobrazić? Niezbyt mu się wiedzie, biedakowi. Co za szkoda, jak tak się zastanowić. Żaden z Diegów wiele nie osiągnął. Wiecie, co powiadają o złej krwi. A Feliks Diego…
Doktor Clive otworzył pudełko po cygarach i za pomocą specjalnych szczypiec rozwinął pierwszy list.
– O Boże – szepnął.
– Zgadza się – powiedziałam. – To od niej. – Skinęłam głową w kierunku portretu. – Od Marii de Silvy. To kupa listów, które napisała do Jesse'a – to jest do Hektora de Silvy, swojego kuzyna, który miał się z nią ożenić, tylko…
– Zniknął. – Clive Clemmings spojrzał na mnie zdumiony. Musiał być chyba po trzydziestce – mimo rozległej łysiny na czubku głowy – i jakkolwiek nie wydawał się ani trochę atrakcyjny, nie wyglądał tak odstręczająco jak przed chwilą. Wyraz zadziwienia, z którym niewielu jest do twarzy, w jego wypadku zdziałał cuda.
– Mój Boże, gdzie je znalazłaś?
Opowiedziałam mu całą historię od początku, a on podniecił się jeszcze bardziej i poprosił, żebyśmy poczekali w biurze, a on pójdzie coś przynieść.
No więc czekaliśmy. Jack zachowywał się bardzo grzecznie. Zapytał: „Kiedy wreszcie pójdziemy na plażę?” tylko dwa razy.
Doktor Clive Clemmings wrócił, niosąc tacę i stosik lateksowych rękawiczek, które kazał nam włożyć, gdybyśmy mieli czegoś dotykać. Jack nudził się j u ż na całego, postanowił więc wrócić do głównego pomieszczenia i pobawić się stereoprzeglądarką. Tylko ja włożyłam rękawice.
Nie miałam jednak czego żałować. Ponieważ to, czego Clive Clemmings pozwolił mi w tych rękawiczkach dotykać, to były wszystkie pamiątki związane z Marią de Silva, jakie towarzystwo historyczne zdołało zgromadzić w ciągu wielu lat.
A było tego sporo.
W tej kolekcji najbardziej zainteresowała mnie miniaturka, jak to nazwał Clive Clemmings, przedstawiająca Jesse'a (albo Hektora de Silve, jak mówił o nim doktor Clive; widocznie tylko najbliższa rodzina Jesse'a używała tego imienia… Jego rodzina oraz, oczywiście, ja) a także pięć listów – w znacznie lepszym stanie niż te z pudełka po cygarach.
Miniaturka była doskonała, zupełnie jak małe zdjęcie. Ludzie naprawdę potrafili w tamtych czasach malować. To był cały Jesse. Artysta świetnie uchwycił podobieństwo. Na twarzy miał taki wyraz, jak wtedy, kiedy mówię mu, jakiego niesamowitego farta miałam na wyprzedaży – no wiecie, że udało mi się kupić Pradę z pięćdziesięcioprocentowa zniżką czy coś podobnego. Jakby mniej już nie mogło go to obchodzić.
Na obrazku, który przedstawiał tylko jego głowę i ramiona, nosił coś, co Clive Clemmings określił jako fular, a co zdaje się stanowiło wówczas nieodłączną część męskiego stroju – białe, lekkie, owinięte wokół szyi parę razy. Na Przyćmionym, Śpiącym czy nawet Clivie Clemmingsie, mimo doktoratu, wyglądałoby to śmiesznie.
Na Jessie jednak, rzecz jasna, wyglądało cudownie.
Rany, a co by nie wyglądało?
Listy były jeszcze lepsze od obrazka. A to dlatego, że wszystkie adresowano do Marii de Silvy… i podpisane przez kogoś o imieniu Hektor.
Zagłębiłam się w nie łapczywie, a nie mogę powiedzieć, żebym miała z tego powodu poczucie winy. Były znacznie bardziej interesujące niż listy Marii – chociaż tak samo jak jej ani trochę romantyczne. Nie, Jesse pisał po prostu – mogę dodać, że z dużym poczuciem humoru – o wydarzeniach na rodzinnym ranczo i o różnych zabawnych rzeczach, które wyprawiały jego siostry. (Okazuje się, że miał ich pięć. Wszystkie młodsze, w roku śmierci Jesse'a w wieku od sześciu do szesnastu lat. Ale czy choć raz o tym wspomniał? Ależ skąd). Pisał też o polityce lokalnej i o tym, jak trudno utrzymać dobrych parobków na ranczo przy panującej gorączce złota i powszechnym pędzie do znalezienia sobie działki.
Jesse pisał tak, że niemal słyszałam, jak to wszystko mówi. Przyjaznym, gawędziarskim tonem, na swój miły sposób. Jego listy bardzo się różniły od pełnych samouwielbienia listów Marii.
Nie było w nich także błędów ortograficznych.
Podczas gdy ja czytałam listy Jesse'a, doktor Clive paplał o tym, jak to teraz, mając listy Marii do Hektora, włączy je do zaplanowanej na jesień wystawy poświęconej klanowi de Silvów oraz istotnej roli, jaką odegrali w rozwoju hrabstwa Salinas.
– Gdyby tak – powiedział smętnie – któryś z nich jeszcze żył… To znaczy, z rodziny de Silva. Byłoby cudownie móc poprosić go o wygłoszenie prelekcji na otwarcie wystawy.
To mnie zastanowiło.
– Musieli jacyś zostać. Czy Maria i Diego nie mieli trzydzieściorga siedmiorga dzieci, czy coś koło tego?
Clive Clemmings nasrożył się. Jako historyk, a zwłaszcza doktor nauk, nie znosił przesady.
– Mieli jedenaścioro dzieci – sprostował. – I nie byli to, ściśle mówiąc, de Silvowie, ale Diego. W rodzinie de Silva przeważały niestety córki. Obawiam się, że Hektor de Silva był ostatnim męskim przedstawicielem rodu. Oczywiście nigdy nie dowiemy się, czy nie zostawił męskiego potomka. Jeśli tak, to z całą pewnością nie w Kalifornii.
– Oczywiście, że nie – powiedziałam, może bardziej skwapliwie, niż powinnam. Poczułam się jednak urażona. Poza wyraźnie seksistowską uwagą na temat „ostatniego męskiego przedstawiciela rodu” zdenerwowałam się przypuszczeniem, że Jesse mógł gdzieś zahulać, podczas gdy tak naprawdę został zamordowany. – Zabito go w moim własnym domu!
Clive Clemmings spojrzał na mnie, unosząc brwi. Dopiero wtedy zrozumiałam, co przed chwilą powiedziałam.
– Hektor de Silva – oznajmił doktor Clemmings tonem siostry Ernestyny która chce uspokoić klasę rozrabiającą na lekcji religii – zniknął na krótko przed ślubem ze swoją kuzynką Marią i wszelki słuch o nim zaginął.
Nie mogłam tak po prostu wypalić: „Owszem, ale jego duch mieszka w moim pokoju i powiedział mi, że…” Powiedziałam więc:
– Sądziłam, że, hm, uważa się, że Maria poleciła swojemu chłopakowi Diego zabić Hektora, tak żeby nie musiała go poślubić.
Clive Clemmings wydawał się zniecierpliwiony. – To tylko teoria wysnuta przez mojego pradziadka pułkownika Harolda Clemmingsa, który napisał…
– Moje Monterey – dokończyłam za niego. – Tak, to miałam na myśli. Ten człowiek to pana pradziadek?
– Tak – powiedział doktor Clive, ale nie sprawiał wrażenia uszczęśliwionego tym faktem. – Umarł wiele lat temu. Nie mogę powiedzieć, że podzielam jego przypuszczenia, panno, eee, Ackerman. – Przyniosłam listy w imieniu ojczyma, więc doktor Clemmings, zatwardziały seksista, uznał, że to również moje nazwisko. – Ani też nie mogę powiedzieć, żeby książka sprzedawała się dobrze. Mój pradziadek ogromnie interesował się historią swojej społeczności, ale w przeciwieństwie do mnie nie był wykształconym człowiekiem. Nie posiadał nawet tytułu magistra, a co dopiero doktoratu. Zawsze skłaniałem się ku przekonaniu – podobnie jak większość historyków regionu, z wyjątkiem mojego pradziadka – że młody de Silva „wybrał”, jak to się mówi, „wolność” – doktor Clive zrobił w powietrzu znak cudzysłowu – na parę dni przed ślubem i, nie śmiąc spojrzeć w oczy rodzinie po tym, jak potraktował młodą kobietę, udał się gdzieś na poszukiwanie własnej działki, być może w okolicach San Francisco…