Właśnie go otworzyłam, kiedy Przyćmiony wlazł do kuchni, wyrwał mi karton i podniósł go do ust.
Zirytowana, już miałam zawołać: „Zaraz, zaraz!”, ale z mojego gardła wydobył się okrzyk wstrętu i przerażenia, kiedy w usta mojego brata zamiast soku wlały się robale.
Setki robali. Tysiące robali. Żywych robali, które wiły się i pełzały, wypadając z jego otwartej jadaczki.
Przyćmiony zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje o ułamek sekundy później ode mnie. Rzucił karton i pobiegł do zlewu, plując obficie czarnymi żukami. Na leżącym na podłodze pudełku nadal roiło się od insektów.
Nie wiem, w jaki sposób zdobyłam się na to, co zrobiłam potem. Jeśli jest coś, czego nienawidzę, to właśnie robale. Razem z sumakiem jadowitym stanowią jeden z głównych powodów, dla których tak mało czasu spędzam na świeżym powietrzu. Nie mam nic przeciwko pojedynczej mrówce topiącej się w basenie czy motylowi lądującemu na moim ramieniu, ale pokażcie mi komara czy, Boże broń, karalucha, a już mnie nie ma.
A jednak, mimo przemożnego lęku przed wszystkim, co jest mniejsze od orzeszka ziemnego, podniosłam karton, wysypałam jego zawartość do zlewu i szybciej, niż byście powiedzieli „Raid”, odkręciłam kran i włączyłam młynek do mielenia odpadków.
– O mój boże! – wrzeszczał Przyćmiony, nadal plując do zlewu. – O cholera jasna!
Tylko że nie użył słowa cholera. Zważywszy okoliczności, nie mam o to do niego żalu.
Nasze krzyki sprowadziły do kuchni Śpiącego i mojego ojczyma. Stali na progu, gapiąc się na setki czarnych żuków, które uniknęły zagłady w zlewie i teraz biegały po terakotowych kafelkach. Przynajmniej dopóki nie zawołałam:
– Rozdepczcie je!
Potem wszyscy rzuciliśmy się, rozdeptując tyle paskudztw, ile zdołaliśmy.
Kiedy skończyliśmy, tylko parę nam umknęło, tych, które miały na tyle rozumu, żeby drapnąć w szparę pod lodówką oraz jeden czy dwa, które przebyły całą drogę do szklanych rozsuwanych drzwi na taras. To była ciężka, odrażająca praca. Sapaliśmy ciężko… z wyjątkiem Przyćmionego, który z jękiem pognał do łazienki, przypuszczalnie po to, żeby przepłukać usta albo może sprawdzić, czy nie zostały mu między zębami jakieś czułki.
– Cóż – powiedział Andy, kiedy wyjaśniłam, co się stało. – To ostatni raz, kiedy kupuję bez konserwantów.
Co było w pewien sposób zabawne. Tyle że przypadkiem zdawałam sobie sprawę, że czy to organiczne, mrożone, czy jakieś tam, i tak niczego by to nie zmieniło, gdyby wmieszał się do tego złośliwy duch.
Andy spojrzał na brudną podłogę i powiedział lekko oszołomiony:
– Musimy to posprzątać, zanim wróci mama.
Miał rację. Sądzicie, że się brzydzę robalami? Nie znacie mojej mamy. Żadnej z nas nie dałoby się określić jako miłośniczki natury.
Zabraliśmy się do pracy, skrobiąc i zmiatając robacze wnętrzności z kafelków, a ja delikatnie zasugerowałam, żebyśmy na razie zamawiali do domu wszystkie posiłki, nie tylko kolacje. Nie byłam pewna, czy Maria położyła łapę na pozostałej żywności, ale podejrzewałam, że ani w lodówce, ani w spiżarce nic nie jest bezpieczne.
Andy ochoczo przystał na tę propozycję, plotąc o insektach, które potrafią zniszczyć plony oraz o tym, ile domów, przy których pracował, zostało zniszczonych przez termity, i jak ważne jest regularne przeprowadzanie dezynsekcji.
Dezynsekcja jednak, miałam ochotę mu powiedzieć, nie pomaga, jeśli inwazja robali jest sprawką mściwego ducha.
Tego mu jednak nie powiedziałam. Wątpię, czy zrozumiałby, o czym mówię. Andy nie wierzy w duchy.
Miło móc pozwolić sobie na taki luksus.
Kiedy razem ze Śpiącym dotarliśmy do pracy, przez chwilę miałam wrażenie, że idzie ku lepszemu, bo spóźnienie uszło nam płazem. A to dlatego, rzecz jasna, że Śpiący uzależnił od siebie Caitlin. Z czego wynika, że posiadanie braci przyrodnich ma swoje dobre strony.
Jak się wydaje, Slaterowie nie poskarżyli, że wyprowadziłam Jacka poza teren hotelu bez ich pozwolenia, bo polecono mi udać się prosto do ich apartamentu. To, pomyślałam, idąc wyłożonym grubym chodnikiem korytarzem, jest doprawdy zbyt piękne, żeby było prawdziwe, i wskazuje na to, że za każdą chmurą znajduje się kawałek czystego, błękitnego nieba.
Tak przynajmniej myślałam, pukając do ich drzwi. Kiedy się jednak otworzyły, ukazując nie tylko Jacka, ale obu braci Slaterów w strojach kąpielowych, ogarnęły mnie wątpliwości.
Jack rzucił się na mnie jak kociak na kłębek włóczki.
– Wiesz co? – zawołał. – Paul nie gra dzisiaj w golfa ani w tenisa, ani w nic. Chce spędzić z nami cały dzień. Czy to nie wspaniale?
– Hm – mruknęłam.
– Owszem, Suze – odezwał się Paul. Miał na sobie obszerne spodenki kąpielowe (co dowodzi, że mogło być gorzej: mógł włożyć maleńkie gatki speedo) oraz ręcznik na szyi, i nic poza tym – jeśli nie liczyć uśmieszku. – Czy to nie wspaniale?
– Hm – powiedziałam. – Taak. Wspaniale.
Państwo Slaterowie przemknęli obok nas w strojach do golfa.
– Bawcie się dobrze, dzieciaki – zawołała Nancy. – Suze, mamy lekcje przez cały dzień. Zostań do piątej, dobrze? – I nie czekając na odpowiedź, dodała: – No dobrze, pa! – Po czym wzięła męża pod ramię i wyszła.
W porządku, pomyślałam, poradzę sobie. Z samego rana dałam sobie radę z rojem robali. Mimo że raz po raz czułam, jak coś po mnie łazi, i podskakiwałam, stwierdzając za chwilę, że to moje włosy czy troczek od kostiumu, szybko doszłam do siebie. Dużo szybciej, jak sądzę, niż Przyćmiony.
Z pewnością więc dam sobie radę z Paulem Slaterem rojącym się przez cały dzień. Eee, chciałam powiedzieć: dręczącym mnie przez cały dzień.
Jasne. Nie ma sprawy.
Tyle że był pewien problem. Jack upierał się, żeby mówić o pośrednictwie, a ja ciągle zwracałam mu szeptem uwagę, żeby siedział cicho, a on wtedy odpowiadał: „Och, wszystko w porządku, Suze, Paul wie”.
Na tym właśnie rzecz polega. Paul nie powinien był się dowiedzieć. To miała być nasza tajemnica. Moja i Jacka. Nie chciałam, żeby głupi, „jak – nie – chcesz – ze – mną – chodzić – to – na – ciebie – doniosę” Paul brał w tym udział. Zwłaszcza że za każdym razem, kiedy Jack o tym wspomniał, Paul zsuwał z nosa okulary od Armaniego i patrzył na mnie wyczekująco, ciekaw, co powiem.
Co miałam robić? Udawałam, że nie wiem, o czym Jack mówi. Co mu, oczywiście, sprawiało przykrość, ale czy miałam wyjście? Nie chciałam, żeby Paul wiedział, czym się zajmuję. Nawet moja własna matka tego nie wie. Z jakiej racji mam wtajemniczać w to Paula?
Na szczęście za szóstym czy siódmym razem, kiedy Jack napomknął o czymś, co miało związek z pośrednictwem, a ja go zignorowałam, chyba załapał, o co chodzi i zamknął się. Basen zapełnił się małymi dziećmi, ich rodzicami i opiekunkami i Jack zajął się czymś innym.
Nadal jednak, opierając się o brzeg basenu w towarzystwie Kim, która zjawiła się ze swoimi podopiecznymi, czułam się trochę nieswojo, kiedy od czasu do czasu zerkałam na Paula i widziałam, jak rozciągnięty na leżaku zwraca głowę w moją stronę. Widziałam, że w przeciwieństwie do Śpiącego oczy miał szeroko otwarte za ciemnymi szkłami okularów.
Jednak, jak to ujęła Kim: „Hej, jeśli taki okaz ma ochotę na mnie patrzeć, to może sobie patrzeć, ile mu się podoba”.
Ale, naturalnie, z Kim to inna sprawa. U niej w sypialni nie mieszka stupięćdziesięcioletni przystojniak.