– W sensie – kiwnęłam głową w stronę budynku przy basenie – tego występu w charakterze mojego wybawiciela. Popraw mnie, jeśli się mylę, ale nie zamierzałeś wczoraj wydać mnie w ręce władz? Albo naskarżyć na mnie szefowej?
Paul wzruszył ramionami.
– Tak – przyznał. – Ktoś jednak zwrócił mi uwagę, że więcej much łapie się na miód niż na ocet.
W tym momencie poczułam się najwyżej nieznacznie urażona porównaniem do muchy. Nie przyszło mi też do głowy zastanowić się, kim mógł być ów „ktoś”.
Nie upłynęło jednak wiele czasu, a się dowiedziałam.
8
No dobrze, więc umówiłam się z nim. No i co?
No i co się niby stało? Chłopak zapytał, czy pójdę z nim na burgera, jak odstawię jego brata do rodziców o piątej, a ja się zgodziłam.
Dlaczego miałabym się nie zgodzić? Do czego mi się śpieszy? No, chyba nie na kolację. Karaluch w cieście? Pająk w potrawce?
Och, oraz nie do ducha, który kazał zamordować swojego narzeczonego i przy najbliższej sposobności zamierzał potraktować mnie dokładnie tak samo.
Pomyślałam, że może źle oceniłam Paula. Może byłam niesprawiedliwa. Owszem, poprzedniego dnia nie okazał się zbyt miły, ale nadrobił to z nawiązką, wyciągając mnie z łap gliniarzy.
I niczego nie próbował. Ani razu. Kiedy powiedziałam, że chcę wrócić do domu, stwierdził „nie ma sprawy” i mnie odwiózł.
No i to z pewnością to nie jego wina, że nie mógł wjechać na podjazd przed domem, bo parkowały tam wozy policyjne i karetki.
Przysięgam, że za pieniądze zarobione latem kupię telefon komórkowy. Dzieją się różne rzeczy, a ja nie mam o niczym pojęcia, bo akurat wcinam z kimś burgery w barze.
Wyskoczyłam z samochodu i rzuciłam się pędem w stronę domu. Kiedy dotarłam do taśmy rozpiętej wokół dołu, w którym miała być sauna, ktoś złapał mnie w pasie i odwrócił, zanim zdołałam zrobić to, co zamierzałam, a mianowicie, jakkolwiek nie jestem do końca tego pewna, zejść na dno dołu, gdzie gromadka ludzi pochylała się nad czymś, co musiało, jak sądzę, być ciałem.
Ale, jak już wspomniałam, ktoś mnie zatrzymał.
– Hej, tygrysie – powiedział ten ktoś, okręcając mnie. Okazało się, że to przeraźliwie brudny, spocony i zupełnie do siebie niepodobny, Andy – Poczekaj. Nic tam po tobie.
– Andy… – Słońce jeszcze nie zaszło, ale i tak niewiele widziałam. Czułam się jak w tunelu i jedyne, co mi się rzucało w oczy, to maleńki krążek światła na jego końcu. – Andy, gdzie jest mama?
– Z mamą wszystko w porządku – powiedział Andy. – Nikomu nic się nie stało.
Krążek światła zaczął się poszerzać. Dostrzegłam teraz twarz mamy, patrzącej na mnie z niepokojem z tarasu, z Przyćmionym za plecami, który uśmiechał się głupio, jak zwykle.
– Więc co… – Ludzie na dnie dołu podnieśli nosze, na których znajdowała się czarna torba na ciało, takie, jakie zwykle widuje się w telewizji. – Kto to jest? – zapytałam.
– Cóż, nie jesteśmy pewni – odparł ojczym. – Ale kimkolwiek był, spoczywa tam od bardzo dawna, są więc szanse, że to nie jest nikt, kogo znamy.
Na linii mojego wzroku zamajaczyła twarz Przyćmionego.
– To szkielet – poinformował mnie radośnie. Przeszedł, zdaje się, do porządku nad faktem, że jeszcze tego ranka miał gębę pełną robali, i znowu stał się dawnym nieznośnym sobą. – To było niesamowite, Suze, szkoda, że cię nie było. Łopata przeszła mi przez jego czaszkę. Pękła jak jajo.
No, tego było jak dla mnie za wiele. Wróciło wrażenie tunelu, ale nie na tyle szybko, żebym nie zauważyła, że coś spadło z noszy w momencie, gdy niesiono je obok mnie. Śledziłam to wzrokiem, kiedy spadało na ziemię, lądując blisko moich stóp. Był to tylko straszliwie poplamiony zmurszały kawałek materiału, nie większy od mojej dłoni. Zwykła szmata, można by powiedzieć, ale widać było, że w swoim czasie obszyta koronką. Jej kawałki nadał przy niej wisiały zwłaszcza w rogu, gdzie ledwie widoczne, znajdowały się wyhaftowane trzy litery: MDS.
Maria de Silva. To była chusteczka, której Jesse użył zeszłej nocy do obtarcia moich łez. Tylko że to była prawdziwa chusteczka, postrzępiona i zbrązowiała ze starości.
Wypadła z rozkładających się szmat trzymających kości Jessa w kupie.
Odwróciłam się i zwymiotowałam. Cheeseburger i ziemniaki były wszędzie.
Nie muszę chyba dodawać, że nikt poza mamą nie okazał mi współczucia. Przyćmiony oświadczył, że to coś najobrzydliwszego, co w życiu widział. Najwyraźniej zapomniał, co miał w ustach niecałe dwanaście godzin temu. Andy po prostu poszedł po szlauch, a Śpiący, równie obojętny, stwierdził, że musi iść, bo inaczej spóźni się do pracy.
Mama nalegała, żebym położyła się do łóżka. Chciała przy mnie posiedzieć, ale jej obecność w moim pokoju była ostatnią rzeczą, jakiej bym sobie w tym momencie życzyła. Zobaczyłam.jak wynoszą ciało Jesse'a z podwórza. Miałam ochotę porozmawiać z nim o tym niepokojącym wydarzeniu, ale jak mogłam to zrobić z mamą u boku?
Uznałam, że jeśli pozwolę jej robić zamieszanie wokół mojej osoby przez pół godziny, to sobie pójdzie. Została jednak dużo dłużej, zmusiła mnie, żebym wzięła prysznic i przebrała się z mundurka w jedwabną pidżamę, którą kupiła mi na walentynki (żałosne, ale to jedyna walentynka, jaką dostałam). Potem uparła się, żeby mnie uczesać, tak jak robiła to, kiedy byłam mała.
Chciała także, rzecz jasna, porozmawiać. Miała mnóstwo do powiedzenia na temat szkieletu znalezionego przez Andy'ego i Przyćmionego, twierdząc, że „to jakiś biedaczyna”, zastrzelony w czasach, gdy nasz dom był zajazdem dla najemników, rewolwerowców i, czasami, synów ranczerów. Powiedziała, że policja potraktuje to jako zabójstwo, dopóki koroner nie ustali, jak długo ciało leżało w ziemi; ponieważ jednak, ciągnęła, nieszczęśnik miał na sobie ostrogi (ostrogi!), to pewnie dojdzie do tego samego wniosku, co ona: że ten człowiek umarł, zanim ktokolwiek z nas się urodził.
Starała się poprawić mi humor. Ale jak mogłaby to osiągnąć, skoro nie miała pojęcia, co mnie tak przygnębiło. Nie jestem Jackiem i nigdy się nie wygadałam, że mam ukryty talent. Mama nie wiedziała, że ja wiem, czyj to szkielet. Nie wiedziała, że zaledwie dwanaście godzin temu siedział na mojej ławie, śmiejąc się z Co się wydarzyło w Madison Coanty. Ani że przed paroma godzinami pocałował mnie. Co prawda w czubek głowy, ale zawsze.
No, dajcie spokój. Też popadlibyście w przygnębienie.
W końcu sobie poszła. Odetchnęłam z ulgą, sądząc, no wiecie, że mogę się odprężyć.
Ale nie. O, nie. Moja mama nie wycofała się z zamiarem pozostawienia mnie samej sobie. Przekonałam się o tym w przykry sposób parę minut później, kiedy zadzwonił telefon, a Andy ryknął, że to do mnie. Naprawdę nie miałam ochoty z nikim rozmawiać, ale cóż było robić? Andy powiedział, że jestem w domu. Podniosłam więc słuchawkę i czyj to wesoły głosik odezwał się po drugiej stronie?
Profesora!
– Suze, co u ciebie? – zapytał najmłodszy z moich przyrodnich braci. Chociaż jasne było, że wie doskonale. To znaczy, co słychać. Mama oczywiście zadzwoniła do niego na obóz i kazała mu do mnie zadzwonić. Ponieważ, rzecz jasna, ona wie, że to jedyny z moich przyrodnich braci, którego znoszę i pewnie przypuszczała, że może powiem mu, co mnie gnębi, a ona później wyciśnie z niego tę informację.
No wiecie, moja mama nie dostaje tych wszystkich nagród za reportaże telewizyjne za darmo.
– Suze? – W głosie Profesora brzmiał niepokój. – Twoja mama opowiedziała mi, co… co się stało. Czy chcesz, żebym wrócił do domu?
Opadłam na poduszki.