Выбрать главу

– Do domu? Nie, nie chcę, żebyś wrócił do domu. Dlaczego miałabym chcieć, żebyś wrócił do domu?

– No… – Profesor zniżył głos, jakby w obawie, że ktoś podsłucha. – Z powodu Jesse'a.

Spośród ludzi, z którymi mieszkam, Profesor jest jedynym, który ma blade pojęcie o tym, że Nie Jesteśmy Sami. Profesor wierzy… i nie bez powodu. Kiedyś, kiedy wpadłam w poważne tarapaty, Jesse do niego poszedł. Mimo śmiertelnego przerażenia Profesor pośpieszył mi z pomocą.

A teraz zaproponował mi pomoc po raz kolejny.

Tylko jak on może mi pomóc? Gorzej, może sam przy tym oberwać. Choćby tak jak Przyćmiony. Czy mam ochotę oglądać Profesora z buzią pełną robaków? Zdecydowanie nie.

– Nie – zapewniłam pośpiesznie. – Nie, Prof… to jest, Davidzie, To niepotrzebne. Zostań, gdzie jesteś. Tutaj jest w porządku. Naprawdę.

Profesor wydawał się rozczarowany.

– Suze, nie jest w porządku. Czy chcesz chociaż o tym porozmawiać?

Och, jasne. Marzę o tym, żeby porozmawiać o moim życiu uczuciowym – albo braku takowego – z moim dwunastoletnim bratem przyrodnim.

– Niespecjalnie.

– Posłuchaj, Suze – powiedział Profesor. – Wiem, że to przygnębiające. To znaczy, oglądać jego szkielet. Musisz jednak pamiętać, że nasze ciała to po prostu naczynia – i to bardzo prymitywne – które zawierają nasze dusze, kiedy przebywamy na ziemi. Ciało Jesse'a… cóż, ono nie ma z nim już nic wspólnego.

Łatwo mu mówić, pomyślałam żałośnie. Nigdy nie miał okazji zerknąć na jego mięśnie brzucha.

No, a gdyby miał, to oczywiście nie wzbudziłyby w nim specjalnego zainteresowania.

– Naprawdę – ciągnął Profesor. – Jak się nad tym zastanowić, to prawdopodobnie nie jedyne ciało, jakie Jesse będzie posiadał. Buddyści wierzą, że zrzucamy naszą zewnętrzną powłokę, nasze ciała wiele razy. W gruncie rzeczy stale to robimy, w zależności od naszej karmy, aż w końcu osiągamy wyzwolenie od cyklu powtórnych narodzin.

– Och? – Zapatrzyłam się na baldachim nad moim łóżkiem. Nie mogłam uwierzyć, że prowadzę tę rozmowę. Z dwunastolatkiem. – Poważnie?

– Pewnie. W każdym razie większość z nas. To znaczy, chyba że uda nam się już za pierwszym razem osiągnąć oświecenie. Ale to się rzadko zdarza. Widzisz, jeśli chodzi o Jesse'a, to w jego karmie panuje bałagan. Zszedł ze ścieżki prowadzącej do nirwany. Musi odnaleźć drogę do następnego wcielenia, wiesz, tego ostatniego, i wszystko będzie w porządku.

– Davidzie, czy ty na pewno jesteś na obozie komputerowym? Bo to brzmi jakby mama i Andy przez pomyłkę zawieźli cię na obóz jogi.

– Suze – Profesor westchnął – posłuchaj. Chciałem tylko powiedzieć, że szkielet, który widziałaś, to nie Jesse jasne? To nie ma z nim już nic wspólnego. Więc nie dręcz się tym. Dobrze?

Uznałam, że najwyższa pora zmienić temat.

– A są jakieś fajne dziewczyny na obozie?

– Suze – odezwał się surowo – nie próbuj… – Wiedziałam. Jak jej na imię?

– Zamknij się. Posłuchaj. Muszę kończyć. Ale pamiętaj, co powiedziałem, dobrze? Wracam do domu w niedzielę, więc będziemy mogli dłużej porozmawiać.

– Świetnie – powiedziałam. – Do zobaczenia w niedzielę.

– Cześć. Suze?

– Tak, Profesorku. To znaczy, Davidzie.

– Uważaj na siebie, dobrze? Ten Diego, facet z książki, który podobno zabił Jesse'a, wydawał się… zły. Bądź ostrożna bo… cóż, wiesz, o czym mówię.

Wiedziałam.

Nie powiedziałam jednak tego Profesorowi. Pożegnałam się z nim tylko. Co miałam powiedzieć? Feliks Diego to nawet nie jest połowa problemu, braciszku. Byłam zbyt przybita, aby bawić się myślą, że będę miała, być może, do czynienia z drugim złym duchem.

Nie wiedziałam jednak, co to znaczy przybita, dopóki Szatan nie wlazł przez okno i nie rozejrzał się, miaucząc wyczekująco…

A Jesse nie przyszedł.

Nawet wtedy, gdy zawołałam go po imieniu.

Zwykle nie przychodzą. To jest, duchy. Wtedy, kiedy się je woła.

Jesse jednak na ogół się zjawia. Ostatnio pokazywał się nawet, zanim zdążyłam go zawołać, kiedy tylko o nim pomyślałam.

Ale nie tym razem.

Nic. Ani widu.

Dobra, powiedziałam sobie, karmiąc Szatana i usiłując zachować spokój. Jest w porządku. To znaczy, to nic nie znaczy. Może jest zajęty? Ostatecznie, to był jego szkielet. Może idzie za nim tam, dokąd go niosą. Do kostnicy, czy gdzieś. To musi być traumatyczne przeżycie, widzieć, jak wykopują nasze ciało. Jesse nie ma pojęcia o buddyzmie czy karmie. Tak mi się przynajmniej wydawało. Dla niego własne ciało było pewnie czymś więcej niż jedynie naczyniem dla duszy.

Tam widocznie poszedł. Do kostnicy. Przygląda się, co robią z jego szczątkami.

Kiedy jednak upłynęło parę godzin, zapadł zmrok, a Szatan, który zazwyczaj wychodzi w nocy, polując na drobne gryzonie i pieski chihuahua, wdrapał się na moje łóżko, gdzie siedziałam, przerzucając bezmyślnie jakieś czasopismo, i pacnął mnie łebkiem w dłoń…

Wtedy zrozumiałam.

Zrozumiałam, że stało się coś naprawdę złego. Ponieważ ten kot mnie nienawidzi, mimo że ja go karmię. Jeśli włazi na moje łóżko i zaczyna się do mnie łasić, to cóż, przykro mi, ale to znaczy, że mój świat wali mi się na głowę.

Ponieważ Jesse nie wróci.

Tyle że, jak powtarzałam sobie, ogarnięta paniką, przyrzekł. Przysiągł, że wróci.

Kiedy jednak minuty upływały jedna za drugą, a Jesse nie dawał znaku, zrozumiałam. Po prostu wiedziałam. Odszedł. Znaleziono jego ciało, a więc nie był już zaginiony i nie miał powodu, by wciąż plątać się w moim pokoju. Już nie, jak usiłowałam mu wytłumaczyć zeszłej nocy.

Ale wydawał się taki pewny… taki pewny, że to niczego nie zmieni. Śmiał się. Śmiał się za pierwszym razem, kiedy to powiedziałam, jakby to był żart.

A teraz gdzie się podział? Jeśli nie odszedł – do nieba czy do następnego życia (nie do piekła; nie ma, jestem o tym przekonana, dla Jesse'a miejsca w piekle, jeśli piekło istnieje) – no to gdzie się podziewa?

Próbowałam wezwać ojca. Nie telefonicznie, czy jakoś tak, bo tata, jako nieżyjący, tą drogą jest nieuchwytny. Próbowałam ściągnąć go stamtąd, gdzie aktualnie przebywa, z jakiegoś astralnego planu.

Tyle że, oczywiście, on również się nie zjawił. Ale on nigdy nie przychodzi na wezwanie. No, czasami tak. Ale rzadko i nie tym razem.

Chcę tylko zaznaczyć, że zwykle tak nie wariuję. Jestem raczej kobietą czynu. Coś się dzieje, a ja zbieram się i dokopuję komuś w tyłek. Tak to się zwykłe odbywa.

Ale teraz…

Z jakiegoś powodu nie mogłam normalnie myśleć. Naprawdę nie mogłam. Po prostu siedziałam na łóżku w pidżamie zielonego kolorku i powtarzałam w myślach: „Co mam robić? Co mam robić?”

Poważnie. Czysta głupota.

Dlatego zrobiłam później to, co zrobiłam. Skoro sama nie potrafiłam wpaść na to, co dalej, potrzebowałam kogoś, kto mi to powie. A znałam kogoś, do kogo mogłabym się zwrócić.

Musiałam mówić po cichutku, ponieważ o tej porze, po jedenastej, wszyscy w domu poza mną już spali.

– Czy zastałam ojca Dominika? – zapytałam.

Osoba na drugim końcu linii, sądząc po głosie, starszy mężczyzna, powiedział:

– O co chodzi, słonko? Ledwie cię słyszę.

– Ojciec Dominik – powiedziałam na tyle głośno, na ile się odważyłam. – Proszę, muszę natychmiast rozmawiać z ojcem Dominikiem. Czy jest w pobliżu?

– Oczywiście, słonko – odparł człowiek przy telefonie. Usłyszałam jak woła:

– Dom! Hej, Dom! Telefon do ciebie!

Dom? Jak ten człowiek śmie nazywać ojca Dominika Dom? Co za brak szacunku.

Moje oburzenie rozwiało się na dźwięk miękkiego, głębokiego głosu ojca Dominika. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo mi go brakowało, kiedy nie widuję go codziennie, jak podczas roku szkolnego.