Usłyszałam cienki, odlegle znajomy głos, za nic jednak nie mogłam go skojarzyć z kimś, kogo znam.
– Suze? Czy to ty? Nic ci nie jest? Nie jesteś chora czy coś?
– Hm – mruknęłam zdziwiona. – Nie, nie sądzę. Raczej nie. Kto mówi?
Na to głos oburzony:
– To ja! Jack!
O Boże. Jack. Praca. Zgadza się.
– Jack. Skąd wziąłeś mój numer telefonu?
– Dałaś go Paulowi – odparł Jack. – Wczoraj. Nie pamiętasz?
Oczywiście, nie pamiętałam. Wszystko, co pamiętałam z poprzedniego dnia, to śmierć Clive'a Clemmingsa i to, że portret Jesse'a zaginął…
Oraz, rzecz jasna, że Jesse odszedł. Na zawsze.
Och, i to, że duch Feliksa Diego usiłował rozwalić mi głowę.
– Och – sapnęłam. – Tak. W porządku. Słuchaj, Jack, mam rozmowę na…
– Suze – przerwał mi Jack. – Miałaś mnie dziś nauczyć koziołków pod wodą.
– Wiem. Przykro mi. Dzisiaj… dzisiaj po prostu nie mogłam przyjść do pracy, stary. Przepraszam. To nie ma nic wspólnego z tobą. Po prostu bardzo potrzebowałam wolnego dnia.
– Wydajesz się taka smutna. – Głos Jacka również brzmiał smutno. – Myślałem, że będziesz zadowolona.
– Naprawdę? – Zastanawiałam się, czy ojciec D nadal czeka na drugiej linii, czy też rozłączył się obrażony. Zdawałam sobie sprawę, że traktuję go okropnie. W końcu skrócił dla mnie rekolekcje. – A to czemu?
– W związku z tym, że ja…
Wtedy to zauważyłam. Słaby blask nad kanapą. Jesse? Serce zabiło mi żywiej. Żałosne, ile nadziei budzi we mnie byłe błysk światła…
To nie był Jesse.
Ani też Maria czy Diego. Na szczęście. Nawet oni nie ośmieliliby się napaść na mnie w świetle dnia…
– Jack, muszę kończyć.
– Chwileczkę, Suze, ja…
Rozłączyłam się, ponieważ na kanapie z okropnie nieszczęśliwą miną siedział doktor nauk humanistycznych Clive Clemmings.
Takie już moje szczęście: pragnę Jesse'a, dostaję Clive'a.
– Och – jęknął, mrugając energicznie za grubymi jak dna butelek od coli szkłami okularów. Wydawał się równie zaskoczony moim widokiem, jak ja jego. – To ty.
Pokręciłam głową. Czasami we własnej sypialni czuję się jak na Dworcu Centralnym.
– Cóż, ja nie… – Clive bawił się nerwowo muszką. – To znaczy, kiedy powiedzieli, że powinienem skontaktować się z pośrednikiem ja nie… To znaczy, nigdy bym się nie spodziewał…
– …że tym pośrednikiem będę ja – dokończyłam. – Tak, to moja działka.
– Tylko – powiedział Clive przepraszająco – że jesteś…
Spojrzałam na niego wściekle. Naprawdę nie byłam w nastroju. Czy można mieć do mnie pretensje? Przy wstrząsie mózgu i w ogóle?
– Że niby jaka jestem? – zapytałam. – Że jestem dziewczyną? O to chodzi? Czy też powiesz mi, że jesteś zaszokowany moją przedwcześnie rozwiniętą inteligencją?
– Eee – wymamrotał Clive Clemmings. – Młoda. To miałem na myśli… że jesteś taka młoda.
Osunęłam się na ławę pod oknem. Boże, co zrobiłam, żeby na to zasłużyć? To znaczy, nikt nie miałby ochoty na wizytę ducha takiego faceta jak Clive. Mam wrażenie, że za życia też nikt go specjalnie nie chciał oglądać. Więc dlaczego ja?
Och, tak. Pośredniczka.
– Czemu zawdzięczam tę przyjemność, Clive? – Chyba powinnam zwracać się do niego doktor Clemmings, ale za bardzo bolała mnie głowa, żeby okazywać szacunek starszym.
– Cóż, nie jestem pewien – odparł Clive. – To znaczy, nagle pani Lambert – moja recepcjonistka – przestała odpowiadać, kiedy do niej mówię, a kiedy ktoś do mnie dzwoni, cóż, twierdzi, że… coś okropnego. – Clive odchrząknął. – Wiesz, ona mówi, że ja…
– Nie żyję – dokończyłam.
Oczy Cliva zaokrągliły się za okularami.
– To niezwykłe – powiedział. – Skąd możesz to wiedzieć? Cóż, tak, oczywiście, jesteś pośredniczką, ostatecznie. Powiedzieli, że zrozumiesz. Doprawdy, panno Ackerman, miałem kilka strasznych dni. Nie czuję się sobą i…
– To dlatego – przerwałam – że pan nie żyje. Normalnie byłabym trochę milsza, ale chyba tkwiła jeszcze we mnie uraza wobec poczciwego Clive'a za to, że tak lekceważąco odniósł się do mojej sugestii, że Jesse zginął zamordowany.
– Ale to niemożliwe – stwierdził Clive. Pociągnął za muchę. – Spójrz tylko na mnie. Przecież jestem tutaj. Rozmawiasz ze mną…
– Owszem – powiedziałam. – Ponieważ jestem pośredniczką Clive. To moje zajęcie. Pomagam ludziom przenieść się dalej po tym, jak… no wiesz. – Ponieważ najwyraźniej nie wiedział, dodałam:
– Zejdą z tego świata.
Clive zatrzepotał gwałtownie powiekami.
– Ja…ja… Och, Boże.
– Taak. Rozumiesz? Teraz spróbujmy dojść, dlaczego jesteś tutaj, a nie w niebie dla historyków. Jaką ostatnią rzecz zapamiętałeś?
Clive opuścił rękę, którą zasłaniał brodę.
– Słucham?
– Jaką rzecz pamiętasz jako ostatnią – powtórzyłam – zanim stałeś się… eee, niewidoczny dla pani Lambert?
– Och. – Clive podrapał się po łysej głowie. – Cóż, siedziałem przy biurku i przeglądałem listy, które przyniosłaś. Jak ładnie ze strony twojego ojczyma, że o nas pomyślał. Ludzie tak często zapominają o Towarzystwie Historycznym w swoim mieście, podczas gdy, wiesz, bez nas materia miejscowej tradycji uległaby trwałemu…
– Clive! – Wiedziałam, że zabrzmiało to niegrzecznie, ale nic nie mogłam na to poradzić. – Posłuchaj, nawet nie jadłam jeszcze śniadania. Mógłbyś się streszczać?
– Och. – Znowu zamrugał parę razy. – Tak. Oczywiście. Cóż, jak już wspomniałem, przeglądałem listy, które przyniosłaś.
Odkąd opuściłaś mój gabinet poprzedniego dnia, cały czas myślałem o tym, co mi powiedziałaś… to jest, o Hektorze de Silvie. Rzeczywiście wydaje się niemożliwe, żeby człowiek, który pisał o swojej rodzinie z taką miłością, mógł ją tak po prostu porzucić bez słowa wyjaśnienia. I fakt, że znalazłaś listy Marii zakopane na podwórzu przy budynku, który był kiedyś słynną karczmą… Cóż, muszę przyznać, że po bliższym zastanowieniu, to wszystko wydało mi się niezwykle dziwne. Wziąłem dyktafon i właśnie zacząłem nagrywać tekst dla pani Lambert do przepisania na maszynie, kiedy nagle poczułem… chłód. Jakby ktoś ustawił klimatyzację na najwyższe obroty. Jakkolwiek zapewniam cię, że pani Lambert nie zrobiłaby czegoś podobnego. Niektóre z naszych eksponatów wymagają ściśle określonych warunków, jeśli chodzi o powietrze, więc ona nigdy by…
– To nie była klimatyzacja – powiedziałam bezbarwnym tonem.
Popatrzył na mnie, wyraźnie zaskoczony.
– Nie. Nie była. W chwilę później poczułem słaby zapach pomarańczy. A wiesz, że Marię de Silvę znano z tego, że używała wody toaletowej o takim zapachu. To było takie niezwykłe. Ponieważ zaraz potem, mógłbym przysiąc, że przez moment… – Wyraz jego oczu stał się nieobecny. – Cóż, przez moment, mógłbym przysiąc, że ją widziałem. Kątem oka. Marię de Silvę Diego…
Popatrzył gdzieś w bok, a kiedy ponownie zwrócił na mnie oczy, jego spojrzenie było przenikliwe jak promień lasera.
– Potem poczułem – ciągnął już spokojniej – ostry ból wzdłuż ramienia. Wiedziałem, oczywiście, co to takiego. Moja rodzina cierpi dziedzicznie na chorobę serca. Umarł na nią mój dziadek, wkrótce po ukazaniu się jego książki. Ja jednak w przeciwieństwie do niego stosowałem dietę i ćwiczenia fizyczne. To musiał być skutek szoku, no wiesz, wydawało mi się, że widzę coś, czego nie było, czego być nie mogło…
Głos mu zamarł, po chwili podjął na nowo:
– Cóż, sięgnąłem po telefon, żeby wybrać 911, ale… cóż, telefon jakby… zeskoczył z biurka.