Do Grilla. Ojej. Grill to najelegantsza restauracja w ośrodku, może nawet na całym półwyspie. Najtańsza rzecz, jaką podają, kosztuje piętnaście dolarów i jest to sałatka firmowa. Grill jest zdecydowanie mało zabawnym miejscem do tego, żeby zabrać tam dziecko na ósme urodziny. Nawet Jack, najnudniejsze dziecko świata, nie będzie się tam dobrze bawił.
Nie rozumiem. Naprawdę nie rozumiem. Co jest nie tak z tymi ludźmi? I w jaki sposób, biorąc pod uwagę sposób, w jaki traktują młodsze dziecko, to drugie zdołało stać się takie…
Cóż… fascynujące?
W każdym razie to słowo przyszło mi do głowy, kiedy Paul otworzył drzwi apartamentu w odpowiedzi na moje pukanie, uśmiechając się szeroko, z jedną ręką w kieszeni kremowych letnich spodni, w drugiej trzymając książkę jakiegoś Heideggera.
Taak, wiecie, jaka była ostatnia książka, jaką czytałam? Clifford. Zgadza się. Wielki rudy pies. Dobra, czytałam ją pięciolatkowi. No tak, ale Heidegger? Rany.
– Kto dzwonił do recepcji i zamówił śliczną dziewczynę? – odezwał się Paul.
No dobra, to nie było zabawne. Jak się tak bliżej zastanowić, to właściwie było molestowanie seksualne. Jednak chłopak, który to powiedział, był w moim wieku, miał jakieś metr osiemdziesiąt wzrostu, oliwkową cerę, kręcone brązowe włosy oraz oczy koloru mahoniowego biurka w hotelowym holu. Odebrałam więc to znacznie łagodniej.
Łagodniej. O czym ja mówię? Ten chłopak mógł mnie molestować, kiedy mu się żywnie podobało. Ktoś przynajmniej chciał to robić.
Takie już moje szczęście, że akurat nie chłopak, którego pragnęłam.
Naturalnie nie powiedziałam tego głośno. Zamiast tego oznajmiłam:
– Ha, ha. Przyszłam do Jacka. Paul się skrzywił.
– Och – mruknął, kręcąc głową i udając, że jest rozczarowany. – Ten mały dostaje wszystko, co najlepsze.
Przytrzymał drzwi i weszłam do luksusowego salonu. Jack jak zwykle leżał rozwalony na podłodze przed telewizorem. Zgodnie ze swoim zwyczajem nie dał po sobie poznać, że zauważył moje przyjście.
Za to jego mama zwróciła na mnie uwagę.
– Och, cześć, Susan. Rick, Paul i ja spędzimy całe przedpołudnie na polu golfowym. A potem pójdziemy na lunch do Grotto, a potem na spotkanie z naszymi osobistymi trenerami. Byłoby cudownie, gdybyś została gdzieś do siódmej, dopóki nie wrócimy. Dopilnuj, żeby Jack wziął kąpiel, zanim przebierze się do kolacji. Zostawiłam dla niego garnitur. Wiesz, to jego urodziny. No dobrze, pa pa. Baw się dobrze, Jack.
– Jakże mogło by być inaczej? – Paul posłał w moją stronę znaczące spojrzenie.
A potem Slaterowie sobie poszli.
Jack został tam, gdzie był, przed telewizorem, nie odzywając się do mnie, nie odwracając nawet głowy. Codziennie tak się zachowywał, nie byłam więc zaniepokojona.
Przemierzyłam pokój – przechodząc nad Jackiem – i otworzyłam na oścież oszklone drzwi od tarasu z widokiem na morze. Rick i Nancy Slaterowie płacili sześćset dolarów dziennie za ten widok – zatoki Monterey – lśniącej turkusowo pod bezchmurnym błękitnym niebem. Z apartamentu widać było żółty plasterek plaży, na której, gdyby nie mój mający dobre intencje, ale omylny ojczym, spędzałabym lato.
To nie jest sprawiedliwe. Naprawdę.
– No dobrze, mój panie – powiedziałam, podziwiając widok przez minutę i wsłuchując się w uspokajający szum fal. – Wkładaj kąpielówki. Idziemy na basen. Za ładna pogoda, żeby siedzieć w pokoju.
Jack jak zwykle spojrzał na mnie, jakbym go uszczypnęła, a nie zaproponowała zabawę na basenie.
– Ale dlaczego?! – krzyknął. – Wiesz, że nie umiem pływać.
– Właśnie dlatego – powiedziałam. Kończysz dzisiaj osiem lat. Ośmiolatek, który nie potrafi pływać, jest przegrany. Nie chcesz być przegrany, co?
Jack dał jasno do zrozumienia, że woli być przegrany, niż wyjść na dwór, do czego zdążyłam się już przyzwyczaić.
– Jack – powiedziałam, opadając na kanapę. – Co jest z tobą? Zamiast odpowiedzi Jack przeturlał się na brzuch, wpatrując się z naburmuszoną miną w dywan. Nie miałam ochoty ustąpić. Wiedziałam, o czym mówię, jeśli chodzi o bycie przegranym. Być innym w amerykańskim państwowym, czy nawet prywatnym systemie szkolnictwa to żadna frajda. Jak Paul mógł dopuścić do tego – żeby jego brat stał się takim małym, żałosnym mięczakiem, któremu miało się ochotę przyłożyć, nie byłam w stanie zrozumieć, ale wiedziałam bez cienia wątpliwości, że Rick i Nancy nie robili nic, żeby to zmienić. Tylko ode mnie zależało, czy da się zrobić coś, żeby Jack nie został treningowym workiem bokserskim w swojej szkole.
Nie pytajcie, dlaczego mnie to obchodziło. Być może dlatego, że w jakiś dziwny, niezrozumiały sposób Jack przypominał mi Profesora, mojego najmłodszego brata przyrodniego, tego, który wyjechał na obóz komputerowy. Dziwaka w najdosłowniejszym znaczeniu tego słowa, którego jednak ogromnie polubiłam. Podjęłam nawet wysiłek, żeby nazywać go prawdziwym imieniem – David – przynajmniej, kiedy z nim rozmawiam…
Profesorowi jednak dziwaczne zachowanie uchodzi płazem, ponieważ posiada fotograficzną pamięć i niemal komputerową zdolność przetwarzania informacji. Jack, o ile zdołałam się zorientować, nie odznaczał się takimi zdolnościami. Odniosłam wrażenie, że jest trochę tępawy. Nie znalazł więc żadnej wymówki dla swoich dziwactw.
– O co chodzi? – zapytałam. – Nie chcesz nauczyć się pływać i rzucać frisbee jak każdy normalny człowiek?
– Nie rozumiesz – mruknął Jack niezbyt wyraźnie, w stronę dywanu. – Nie jestem normalnym człowiekiem. Ja… ja jestem inny niż wszyscy ludzie.
– Oczywiście – zgodziłam się, przewracając oczami. – Wszyscy jesteśmy jedyni w swoim rodzaju, jak płatki śniegu. Są jednak Inni i są Dziwacy. A ty, Jack, staniesz się Dziwakiem, jeśli zaniedbasz sprawę.
– Ja… Ja już jestem dziwaczny – powiedział Jack.
Nie ciągnął jednak tematu, a ja nie naciskałam, żeby się dowiedzieć, co ma na myśli. Nie dlatego, że wyobraziłam sobie, jak z upodobaniem w wolnych chwilach topi kocięta czy coś w tym rodzaju. Uznałam, że chodzi mu o dziwaczność w ogólnym sensie. Wszyscy od czasu do czasu czujemy się dziwaczni. Jack może czuł się tak częściej niż inni, ale przy takich rodzicach jak Rick i Nancy, to żadna niespodzianka. Pewnie bez przerwy go pytano, dlaczego nie jest podobny do starszego brata. Każde dziecko w takich warunkach straciłoby poczucie bezpieczeństwa. No, dajcie spokój. Heidegger? W czasie letnich wakacji?
Już wolę Clifforda.
Powiedziałam Jackowi, że jak będzie się ciągle martwił, to się szybko zestarzeje. Potem kazałam mu pójść włożyć kąpielówki.
Posłuchał, ale nie śpieszył się specjalnie, więc kiedy wreszcie wyszliśmy na żwirową ścieżkę prowadzącą do basenu, była prawie dziesiąta. Słońce prażyło, chociaż nie było jeszcze upału. W Carmelu rzadko bywa straszny upał, nawet w połowie lipca. Na Brooklynie ciężko jest w lipcu wyjść na dwór, jest tak gorąco i duszno. W Carmelu za to prawie nie ma wilgoci i zawsze wieje chłodny wietrzyk znad Pacyfiku…
Doskonała pogoda na randkę. Jeśli ma się z kim iść na randkę, oczywiście. Ja, rzecz jasna, nie mam. I prawdopodobnie nigdy nie będę miała – jeśli sprawy toczyć się będą tak jak do tej pory.
W każdym razie szliśmy z Jackiem żwirową alejką w stronę basenu, kiedy zza ogromnego krzaka forsycji wyszedł ogrodnik i skinął na mnie głową.
Nie byłoby w tym niczego niezwykłego – zaprzyjaźniłam się z całym personelem opiekującym się ogrodem dzięki niezliczonym krążkom frisbee, które ginęły w krzakach podczas gry z moimi podopiecznymi – gdyby nie fakt, że ten akurat ogrodnik, Jorge, który miał pod koniec lata przejść na emeryturę, dostał ataku serca parę dni wcześniej i, cóż…