– Nie. Nagrobek. Mam trzy tysiące dolarów. – Jeszcze więcej, jeśli oddałabym te wszystkie ciuchy. Dobrze, że zachowałam paragony. Na co mi teraz ubrania na jesień?
– Sądzi ksiądz, że to pokryje koszty?
– Och – odparł zaskoczony ojciec Dominik – Susannah, ja…
– Ksiądz da mi znać – rzuciłam. – Nagle poczułam, że nie mogę dłużej o tym dyskutować. Otworzyłam drzwi. – Lepiej już pójdę. To nie potrwa długo.
Zaczęłam gramolić się na zewnątrz.
Ale nie dość szybko. Ojciec D zawołał mnie po imieniu.
– Ojcze D – westchnęłam niecierpliwie, ale on podniósł do góry dłoń.
– Posłuchaj mnie, Susannah. To nie jest tak, że ja nie chciałbym zrobić czegoś, żeby Jesse wrócił, jeśli to byłoby możliwe. Chciałbym też, jak powiedziałaś, żeby znalazł własną drogę do miejsca, gdzie powinien znaleźć się po śmierci. Naprawdę chciałbym. Ja tylko nie sądzę, żeby uciekanie się do ekstremalnych środków, które sugerujesz, było… cóż, potrzebne. Jestem również głęboko przekonany że nie chciałby, żebyś ryzykowała dla niego życie.
Zastanowiłam się nad tym. Ojciec D ma rację. Jesse nie chciałby w żadnym wypadku, żebym ryzykowała dla niego życie. Zwłaszcza że on sam go nie ma. To jest, życia.
Spójrzmy jednak prawdzie w oczy. Jesse pochodzi z troszeczkę innej epoki. W jego czasach dziewczęta spędzały czas na haftowaniu i szyciu. Nie zajmowały się rozdawaniem kopniaków i ciosów pięścią, jak to jest obecnie w zwyczaju.
I mimo, że Jesse widział milion razy, jak zmuszona byłam komuś dokopać, nadal czuje się tym faktem skrępowany. Mógłby się już do tego przyzwyczaić, ale nie. Zdumiał się nawet, dowiedziawszy się o Marii i nożu. To chyba zrozumiałe. No, dajcie spokój, panna w krynolinie wymachująca nożem?
Ale nawet po upływie półtora stulecia, kiedy to miał świadomość, że to ona właśnie kazała wysłać go na tamten świat… Och, ten seksizm, to tkwi w człowieku bardzo głęboko. Nie jest łatwo go z tego wyleczyć.
No, w każdym razie ojciec D ma rację: Jesse z pewnością nie chciałby, żebym ryzykowała dla niego życie.
Ale nie zawsze dostajemy to, co chcemy, nieprawdaż?
– Świetnie – sapnęłam. Czyż ojciec D mógł nie zauważyć, jaka nagle zrobiłam się zgodna? Ale czy on nie zdaje sobie sprawy, że nie jest jedyną osobą w mieście, która może mi pomóc? Miałam asa w rękawie, a on nawet o tym nie wiedział.
– Będę za moment. – Posłałam mu promienny, stuwatowy uśmiech.
Potem odwróciłam się i weszłam do pomieszczeń „Carmelowej Sosnowej Szyszki”, jakbym miała zamiar zamieścić jakieś drobne ogłoszenie.
Tak naprawdę miałam bardziej dalekosiężne plany.
– Czy zastałam Cee Cee Wells? – zapytałam pryszczatego chłopaka w recepcji.
Podniósł głowę, zaskoczony. Nie wiem, co wprawiło go w większe zdumienie: moja sukienka na ramiączkach czy też fakt, że zapytałam o Cee Cee.
– Tam – powiedział, wskazując ręką. Jego głos odbił się echem po całym holu.
– Dzięki – powiedziałam i ruszyłam długim i zabałaganionym korytarzem, mijając zapracowanych dziennikarzy, wystukujących na klawiaturze historie o serii kradzieży dzwonków powietrznych sprzed frontowych drzwi mieszkańców miasta, jak również o bardziej niepokojących problemach, jak parkowanie przed urzędem pocztowym.
Cee Cee znalazłam w pokoiczku na końcu. Jak się okazało, było to pomieszczenie z fotokopiarką. Tym właśnie zajmowała się Cee Cee: robiła kopie.
– O mój Boże – wykrzyknęła na mój widok. – Co ty tu robisz?
Nie powiedziała tego jednak z irytacją.
– Spędzam czas – oznajmiłam, siadając na fotelu obok faksu.
– Widzę. – Cee Cee rolę reporterki traktowała bardzo poważnie. Długie, proste jak drut białe włosy nawinęła na ołówek numer dwa, wpinając na czubku głowy. Na jednym z różowych policzków widniała plama od tonera. – Dlaczego nie jesteś w hotelu?
– Dzień na poratowanie zdrowia psychicznego – oznajmiłam. – W związku z trupem, jakiego odkryto u nas na podwórku.
Cee Cee upuściła ryzę papieru.
– O mój Boże! – sapnęła. – To było u was? Wspominano o wezwaniu koronera w jakieś miejsce na wzgórzach, ale ktoś powiedział, że to musiał być pochówek indiański, czy coś…
– Och, nie. Chyba że Indianie w tych okolicach nosili ostrogi.
– Ostrogi?
Cee Cee sięgnęła po notes leżący na fotokopiarce, a następnie wyciągnęła ołówek z włosów, powodując, że opadły na ramiona. Ponieważ Cee Cee jest albinoską, zabezpiecza się przed słońcem przez cały czas, nawet kiedy siedzi w biurze. Dzisiaj nie było inaczej. Mimo upału na zewnątrz miała na sobie dżinsy i brązowy zapinany pod szyję sweter.
Z drugiej strony, klimatyzację widocznie ustawiono na najwyższych obrotach, bo czułam się jak w igloo.
– Mów – ponagliła mnie Cee Cee, przycupnąwszy przy stole, na którym stał faks.
Opowiedziałam jej wszystko. Począwszy od listów znalezionych przez Przyćmionego, skończywszy na wyprawie do biura Clive'a i jego przedwczesnej śmierci. Wspomniałam o książce autorstwa dziadka Clive'a, o Jessie oraz o znaczącej roli, jaką mój dom odegrał w sprawie morderstwa. Opowiedziałam jej o Marii i Diego oraz ich nieudanych dzieciach, a także o zniknięciu z siedziby towarzystwa historycznego miniaturki przedstawiającej Jesse'a i moich podejrzeniach co do tego, że szkielet znaleziony u nas na podwórzu należy właśnie do niego.
Kiedy skończyłam, Cee Cee oderwała wzrok od notesu i oznajmiła:
– Rany, Simon. To mógłby być film tygodnia.
– Nowy kanał – zgodziłam się.
Cee Cee wycelowała we mnie ołówkiem.
– Tiffani – Amber Thiessen mogłaby zagrać Marię?
– Więc – odparłam. – Zamieścicie to?
– No pewnie. W tym jest wszystko. Romans, morderstwo, intryga i koloryt lokalny. Szkoda, że prawie wszyscy uczestnicy wydarzeń nie żyją od stu lat albo dłużej. Ale, jeśli tylko uzyskam od koronera potwierdzenie, że ten szkielet należał do dwudziestoparoletniego mężczyzny… Masz jakieś pojęcie, jak to zrobili? To znaczy, w jaki sposób go zabito?
Pomyślałam o Przyćmionym i jego łopacie.
– Cóż – powiedziałam – jeśli go zastrzelono, wiesz, strzałem w głowę, to wątpię, żeby koroner był w stanie to stwierdzić, a to dzięki niezdarnej technice kopania Brada.
Cee Cee spojrzała na mnie z niepokojem.
– Chcesz mój sweter? Zaskoczona, pokręciłam głową.
– Dlaczego?
– Trzęsiesz się.
Tak było, ale nie z powodu zimna.
– Nie chcę swetra. Posłuchaj, Cee Cee, to naprawdę ważne, żebyście zamieścili tę historię. I to zaraz. Najlepiej jutro.
Cee Cee nie podniosła głowy znad notesu.
– Och, tak. Sądzę, że to byłoby znakomite razem z zawiadomieniem o śmierci pana Clemmingsa, prawda? W związku z tymi badaniami, które prowadził przed śmiercią. To byłoby to.
– Więc pójdzie jutro? Myślisz, że się uda? Cee Cee wzruszyła ramionami.
– Nie będą chcieli tego puścić, dopóki nie będzie orzeczenia koronera. A to może potrwać tygodnie.
Tygodnie? Nie miałam tyle czasu. A chociaż Cee Cee nie zdawała sobie z tego sprawy, ona też nie.
Trzęsłam się teraz jak osika. Ponieważ rozumiałam, co takiego właśnie zrobiłam: naraziłam Cee Cee na takie samo niebezpieczeństwo jak Clive'a Clemmingsa. Doktor był zupełnie bezpieczny, dopóki Maria nie usłyszała, jak mówi do dyktafonu o tym, co mu powiedziałam o Jessie. Wtedy szybciej, niż zdążylibyście powiedzieć „nawiedzenie”, doznał rozległego zawału serca. Czy właśnie skazałam Cee Cee na równie straszną śmierć? Chociaż wątpiłam, żeby Marii zachciało się buszować po redakcji „Carmelowej Sosnowej Szyszki”, tak jak po siedzibie Towarzystwa Historycznego, to jednak istniała szansa, że dowie się, co zrobiłam.