– Mów do mnie jeszcze – mruknęłam, dotykając guza. – Wciąż myślą, że jest 1850, i boją się, że sąsiedzi się dowiedzą, że cię zabili. Cóż, za dzień czy dwa dostaną za swoje. Prawda wyjdzie na jaw dzięki „Carmelowej Sosnowej Szyszce”…
Jesse obrócił mnie twarzą do siebie. Wyglądał na bardziej rozgniewanego niż przedtem.
– Susannah, o czym ty mówisz?
– Opowiedziałam całą tę historię Cee Cee – wyjaśniłam, nie zdoławszy stłumić nuty samozadowolenia w głosie. – Odbywa letnią praktykę w gazecie. Powiedziała, że zamieszczą historię, prawdziwą historię o tym, co się z tobą stało w niedzielnym wydaniu.
Widząc, że jego twarz spochmurniała jeszcze bardziej, dodałam:
– Jesse, musiałam. Maria zabiła człowieka w Towarzystwie Historycznym, tego, któremu ukradła twój portrecik, żeby cię wyegzorcyzmować. Jestem pewna, że zabiła również jego dziadka. Maria i ten jej mąż zabijają każdego, kto usiłuje wyjawić prawdę o tym, co się zdarzyło tamtej nocy. Ale już nie będzie tego robiła. Tę historię przeczyta trzydzieści pięć tysięcy ludzi. Nawet więcej, bo zamieszczą ją na stronie internetowej gazety. Maria nie zdoła zabić każdego, kto ją przeczyta. Jesse pokręcił głową.
– Nie, Susannah, ona tylko będzie próbowała zabić ciebie. – Jesse, ona nie może mnie zabić. Już próbowała. Zdziwisz się: bardzo, ale to bardzo trudno mnie zabić.
– Może nie będzie musiała – powiedział Jesse powoli. Trzymał coś w ręku. Ku swojemu zdumieniu stwierdziłam, że to lina, za którą podążaliśmy.
Tylko że jej koniec nie znikał w otworze, przez który się tutaj dostałam. Zwisał z dłoni Jesse'a. Był postrzępiony, jakby ktoś go obciął.
Nożem.
16
Patrzyłam ze zgrozą na koniec liny. Zabawne. Wiecie, jaka była pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy?
– Ale ojciec Dom mówił – zawołałam – że Feliks i Maria byli dobrymi katolikami. To co oni robią w tym kościele?
Jesse zachował nieco większą przytomność umysłu. Złapał mnie za nadgarstek, przekręcając go tak, żeby móc spojrzeć na tarczę zegarka.
– Ile masz jeszcze czasu? – zapytał. – Ile minut zostało? Przełknęłam ślinę.
– Osiem. Ojciec Dominik poświęcił mój dom, żeby oni nie próbowali tam wejść, a potem popatrz, co robią. Przychodzą do kościoła i…
Jesse obejrzał się.
– Znajdziemy wyjście. Nie martw się, Susannah. To musi być gdzieś tutaj. Znajdziemy ten otwór.
Nie będziemy mogli znaleźć. Czułam to. Nawet szukanie nie miało sensu. Przy tak gęstej mgle nie mieliśmy najmniejszej szansy odnaleźć otworu, przez który tu się dostałam.
Susannah Simon, którą tak trudno było zabić, już właściwie nie żyje.
Zaczęłam odwiązywać sznur, którym byłam owinięta w pasie. Jeśli mam spotkać swego stwórcę, to chcę wyglądać jak najlepiej.
– To musi być tutaj – mówił Jesse, starając się rozgarnąć rękami mgłę. – Susannah, to musi być gdzieś tutaj.
Pomyślałam o ojcu Dominiku. I o Jacku. Biedny Jack. Jeśli sznur został przecięty, to mogło oznaczać tylko jedno: że w kościele doszło do jakiejś katastrofy. Maria de Silva, praktykująca katoliczka, której ojciec Dominik nie podejrzewał o napaść na poświęconym gruncie, nie bała się aż tak bardzo obrazić Pana, jak ojciec Dominik sobie wyobrażał. Miałam nadzieję, że ani jemu, ani Jackowi nic się nie stało. To do mnie miała pretensje, nie do nich.
– Susannah. – Jesse patrzył na mnie zaniepokojony – Susannah, dlaczego nie szukasz? Nie możesz się poddać, Susannah. Znajdziemy to miejsce. Wiem, że je znajdziemy.
Podniosłam na niego oczy. Nawet go nie widziałam. Myślałam o mamie. Jak ojciec Dominik jej to wyjaśni? To znaczy, jeśli sam jeszcze nie zginął. Moja mama będzie miała mnóstwo, ale to mnóstwo wątpliwości, jeśli znajdą moje ciało w bazylice. Przecież nie chodziłam do kościoła nawet w niedzielę. Skąd mogłam się tam wziąć w piątek w nocy?
– Susannah! – Jesse złapał mnie za ramiona. Potrząsnął mną, tak że włosy opadły mi na twarz. – Susannah, czy ty mnie słuchasz? Zostało nam tylko pięć minut. Musimy znaleźć wyjście. Zawołaj go.
Zamrugałam, odgarniając włosy z czoła. To już było coś. Nie będę się musiała martwić o dobrą farbę, by ukryć siwiznę. Bo nigdy nie osiwieję.
– Zawołać kogo? – zapytałam półprzytomnie.
– Odźwiernego – rzucił Jesse przez zaciśnięte zęby. – Powiedziałaś, że to twój przyjaciel. Może pokaże nam drogę.
Spojrzałam mu w oczy. Zobaczyłam w nich coś, czego nie widziałam nigdy przedtem. Uświadomiłam sobie nagle, co to takiego.
Strach. Jesse się bał.
Nagle ja również się przestraszyłam. Przedtem byłam w szoku. Teraz się przeraziłam. Bo skoro Jesse się boi, to znaczy, że stanie się coś okropnego. Bo Jesse'a nie jest tak łatwo przestraszyć.
– Zawołaj go – powtórzył.
Oderwałam od niego wzrok i rozejrzałam się. Wszędzie widziałam tylko mgłę, ciemne niebo i jeszcze więcej mgły. Ani śladu odźwiernego. Ani śladu przejścia do kościoła misyjnego Junipero Serry. Żadnego korytarza z drzwiami. Nic.
A potem nagle coś się pojawiło. W naszą stronę posuwała się jakaś postać. Poczułam ulgę. Odźwierny. On mi pomoże. Wiedziałam, że on…
Tyle że kiedy podszedł bliżej, okazało się, że to wcale nie odźwierny. Ten człowiek nie miał na głowie niczego poza włosami. Kręconymi, brązowymi włosami. Zupełnie jak…
– Paul? – krzyknęłam z niedowierzaniem.
Nie mogłam w to uwierzyć. Paul. Paul Slater. W naszą stronę szedł Paul Slater. Ale jak…
– Suze – odezwał się swobodnie, podchodząc do nas. Ręce trzymał w kieszeniach spodni, a jego koszula Brooks Brothers była rozpięta. Wyglądał, jakby wpadł tu na chwilę po długim dniu na polu golfowym. Paul Slater. Paul Slater.
– Co ty tutaj robisz? Czy ty… czy ty nie żyjesz?
– Właśnie chciałem cię zapytać o to samo. – Popatrzył na Jesse'a, który nie puścił moich ramion. – Kim jest twój przyjaciel? Sądzę, że to twój przyjaciel.
– Ja… – Spojrzałam na Jesse'a, potem na Paula, a potem znowu na Jesse'a. – Przyszłam tutaj po niego – wyjaśniłam. – To mój przyjaciel. Mój przyjaciel Jesse. Jack przypadkiem go wyegzorcyzmował i…
– Ach – mruknął Paul, kołysząc się na piętach. – Tak. Mówiłem ci, żebyś dała sobie spokój z Jackiem. Wiesz, on nigdy nie będzie jednym z nas.
Wytrzeszczyłam oczy Nie mogłam pojąć, co się dzieje. Paul Slater tutaj? To nie ma sensu. Chyba że nie żyje… – Jednym z… nas?
– Jednym z nas – powtórzył Paul. – Mówiłem ci, Suze. Wszystkie te dobre uczynki, pośredniczy nonsens… Nie mogę uwierzyć, że na to poszłaś. – Pokręcił głową, chichocząc pod nosem. – Myślałem, że jesteś mądrzejsza. Staruszek, to rozumiem, on jest z zupełnie innego świata, z innego pokolenia. A Jack jest, oczywiście… cóż, po prostu się do tego nie nadaje. Ale ty, Suze… Więcej się po tobie spodziewałem.
Jesse puścił moje ramiona, ale jedną ręką ujął mnie mocno za nadgarstek… Nadgarstek z zegarkiem ojca Dominika.
– To nie jest, jak rozumiem, odźwierny – wycedził.
– Nie. To jest brat Jacka, Paul. Paul, jak się tu dostałeś? Czy umarłeś?
Paul przewrócił oczami.
– Nie. Proszę. A ty też nie musiałaś robić tego całego cyrku, żeby tu przyjść. Możesz, podobnie jak ja, przychodzić tutaj i odchodzić, kiedy ci się podoba, Suze. Tyle czasu spędziłaś, udzielając „pomocy” – palcami zaznaczył w powietrzu cudzysłów – zagubionym duszom jak ta – skinął głową w kierunku Jesse'a – że nie zdołałaś skupić się nad odkrywaniem swojego prawdziwego potencjału. Otworzyłam szeroko oczy.