Naprawdę dobrze mi szło. Wychodziłam, poznawałam nowych ludzi i robiłam różne rzeczy, dokładnie tak, jak radzą w „Cosmo”. Nie siedziałam w domu, marząc o nim czy coś.
No tak, nie przeczę, większość chłopaków, których poznałam od czasu przeprowadzki do Kalifornii, okazała się albo mieć mordercę psychopatę na karku, albo być psychopatycznymi mordercami. Ale to nie jest wystarczające usprawiedliwienie, żeby zakochać się w duchu. Naprawdę nie.
Ale tak właśnie się stało.
Mogę określić dokładny moment, kiedy było już po wszystkim. Chodzi mi o walkę o to, żeby się nie zakochać. To nastąpiło wtedy, kiedy leżałam w szpitalu po poważnym mordobiciu. Tym, które zafundowało mi czworo uczniów z Louisa Stevensona, zamordowanych na parę tygodni przed letnimi wakacjami.
W każdym razie Jesse pojawił się w moim pokoju w szpitalu (jest przecież duchem, może się materializować, gdzie mu się podoba), żeby życzyć mi powrotu do zdrowia, bardzo serdecznie i w ogóle, i w pewnym momencie wyciągnął rękę i dotknął mojego policzka.
I tyle. Po prostu dotknął mojego policzka, który był, jak sądzę, jedyną pozbawioną siniaków częścią mojego ciała.
Wielkie mi rzeczy co? Więc dotknął mojego policzka. To nie powód, żeby zemdleć.
A jednak to zrobiłam.
Och, nie dosłownie. Nie musiano podsuwać mi soli trzeźwiących pod nos ani klepać po policzku. Jednak przepadłam. Byłam ugotowana. Na twardo.
Pochlebiam sobie, że udało mi się zręcznie to ukryć. Jestem pewna, że on nie ma o niczym pojęcia. Nadal traktuję go, jakby był… hm, mrówką, która wpadła do basenu. No wiecie, kogoś denerwującego, ale nie wzbudzającego chęci mordu.
Nikomu o tym nie powiedziałam. Przecież nikt, z wyjątkiem ojca Dominika z Akademii oraz mojego najmłodszego brata przyrodniego Profesora nie ma pojęcia, że Jesse istnieje. No, dajcie spokój, duch chłopaka, który umarł sto pięćdziesiąt lat temu i mieszka w moim pokoju? Gdybym wspomniała o tym komukolwiek, zapuszkowaliby mnie w psychiatryku, zanim bym zdążyła mrugnąć okiem.
Ale tak jest. Tylko dlatego, że nikomu o tym nie powiedziałam, nie znaczy że tego nie ma. Jest przez cały czas gdzieś na dnie moich myśli, jak piosenka, której nie można przestać nucić.
No i muszę stwierdzić, że wobec tego pomysł, żeby umawiać się z innymi chłopakami, wydaje się… cóż, zwykłą stratą czasu.
Nie skorzystałam więc z okazji, żeby wyjść gdzieś z Paulem Slaterem (chociaż, jakby mnie kto pytał, kolacja z nim w towarzystwie jego rodziców oraz młodszego brata raczej nie kwalifikuje się jako randka). Zamiast tego poszłam do domu i zjadłam kolację w towarzystwie własnych rodziców i braci. Przyrodnich.
Kolacja w domu Ackermanów to bardzo ważny posiłek. Tak w każdym razie było, dopóki Andy nie zaczął budować sauny. Od tamtego momentu bardzo się opuścił, jeśli chodzi o gotowanie. A ponieważ moja mama nie jest mistrzynią w tej dziedzinie, jadamy głównie dania na wynos lub mrożonki. Sądzę, że osiągnęliśmy absolutne dno poprzedniego wieczoru, zamawiając coś z Peninsula Pizza, knajpy, w której Śpiący pracuje nocami jako roznosiciel.
Nie zdawałam sobie jednak sprawy, do czego możemy się posunąć, dopóki nie weszłam do domu tego wieczoru i nie zobaczyłam na stole biało – czerwonego wiaderka.
– Nie zaczynaj – powiedziała mama na mój widok. Pokręciłam głową.
– Sądzę, że kiedy się zdejmie skórkę, to nie jest takie złe.
– Dajcie mi to – powiedział Przyćmiony, ładując na pół zastygłe puree ziemniaczane na swój talerz. – Zjem waszą skórkę.
Z trudem opanowałam odruch wymiotny po tej uwadze, ale udało mi się. Zajęłam się czytaniem literatury, którą otrzymaliśmy razem z posiłkiem: Pułkownik nigdy nie zapomniał cudownego aromatu dolatującego z kuchni jego matki na plantacji, kiedy był małym chłopcem. Nagle przypomniałam sobie metalowe pudełko, którego zawartość także miała się odznaczać cudownym aromatem.
– Hej – powiedziałam. – No to co było w tym pudełku, które wykopaliście?
Przyćmiony skrzywił się.
– Nic. Kupa starych listów.
Andy spojrzał na syna ze smutkiem. Prawdę mówiąc, podejrzewam, że nawet mój ojczym zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, co ja wiedziałam od pierwszego dnia, kiedy go zobaczyłam: że jego średni syn jest skończonym dupkiem.
– Nie tylko kupa starych listów, Brad – powiedział Andy. – Są dosyć stare, pochodzą mniej więcej z tego czasu, kiedy zbudowano ten dom, z 1850 roku. Są w bardzo złym stanie – rozpadają się. Myślałem o tym, że zanieść je do towarzystwa historycznego. Mogą je chcieć, mimo złego stanu. Albo – Andy spojrzał na mnie – może ojciec Dominik byłby nimi zainteresowany Wiesz, że historia to jego konik.
Ojciec Dom ma hopla na punkcie historii, zgadza się, ale tylko dlatego, że jako pośrednikowi, podobnie jak mnie, zdarza mu się wpadać na ludzi, którzy brali udział w jakichś historycznych wydarzeniach, jak bitwa pod Alamo czy wyprawa Clarka i Lewisa. Wiecie, goście, w których ustach słowa: „byłem”, „zrobiłem” nabierają szczególnego znaczenia.
– Zadzwonię do niego – powiedziałam, upuszczając przypadkiem kawałek kurczaka na kolana, skąd zmiótł go natychmiast ogromny pies Ackermanów Maks, czuwający przy mnie podczas każdego posiłku.
Chichot Przyćmionego uświadomił mi, ze powiedziałam coś niewłaściwego. Ponieważ nigdy nie byłam normalną nastolatką, czasami trudno mi jest taką udawać. A normalne nastoletnie dziewczyny, o ile mi wiadomo, nie dzwonią do dyrektorów swoich szkół ot tak sobie.
Posłałam Przyćmionemu wściekłe spojrzenie.
– I tak miałam do niego zadzwonić – bąknęłam – żeby się dowiedzieć, co mam zrobić z kasą, która została po ostatniej wycieczce klasowej do Wspaniałej Ameryki.
– Ja ją wezmę – zażartował Śpiący. Dlaczego moja mama musiała wejść do rodziny komediantów?
– Czy mogę je zobaczyć? – zapytałam, ostentacyjnie ignorując obu braci.
– Co chcesz zobaczyć, złotko? – zapytał Andy.
Przez chwilę zapomniałam, o czym mówimy. Złotko? Andy nigdy dotąd nie nazywał mnie „złotkiem”. Co tu się dzieje? Czyżbyśmy – drżę na samą myśl o tym – zaczynali tworzyć rodzinę? Przepraszam bardzo, ja już mam ojca, nawet jeśli jest nieżywy. I tak ciągle mnie nawiedza.
– Myślę, że ma na myśli listy – powiedziała mama, nie zwracając uwagi na to, jak jej mąż nazwał mnie przed chwilą.
– Och, jasne – powiedział Andy. – Są w naszym pokoju. „Nasz pokój” to sypialnia Andy'ego i mojej mamy. Staram się tam nie wchodzić, ponieważ, prawdę mówiąc, odrzuca mnie. Owszem, pewnie, cieszę się, że moja mama jest w końcu szczęśliwa po dziesięciu latach żałoby po moim ojcu. Ale czy to oznacza, że mam ochotę widzieć ją w łóżku z nowym mężem, jak oglądają Prezydenckiego pokera? Nie, dziękuję.
A jednak po kolacji zebrałam się w sobie i weszłam tam. Mama siedziała przy toaletce, zmywając makijaż. Musi kłaść się wcześnie, żeby zdążyć na swój kawałek w porannych wiadomościach.
– Och, cześć, kochanie – powiedziała mama zdawkowo, jak osoba bardzo zajęta. – Zdaje się, tam leżą.
Popatrzyłam we wskazanym kierunku, na komodę, i zobaczyłam metalowe pudełko wykopane przez Przyćmionego, w otoczeniu typowo męskich rzeczy, jak drobne pieniądze, zapałki i paragony.
Andy usiłował wyczyścić pudełko i w dużym stopniu mu się to udało. Można było odczytać niemal cały tekst na wieczku.
Co nie za dobrze się składa, ponieważ tekst okazał się zdecydowanie niepoprawny politycznie. SPRÓBUJCIE NOWYCH CYGAR CZERWONOSKÓRYCH!, zachęcał napis. Obok był nawet obrazek dumnego Indianina, ściskającego garść cygar zamiast łuku i kołczana, CUDOWNY ZAPACH SKUSI NAWET NAJWYBREDNIEJSZEGO PALACZA TAK JAK W WYPADKU WSZYSTKICH NASZYCH WYROBÓW, JAKOŚĆ GWARANTOWANA.