– Raymond Lex nie żyje, Esperanzo – rzekł po chwili.
– Powiedziałam: rodziny!
– Ma to związek z Davisem Taylorem?
– Wolę ci to wyjaśnić osobiście. Będę tam za godzinę.
Esperanza odwiesiła słuchawkę.
Jeden z portierów zdążył podstawić jaguara Wina. Samochód czekał na nich na Central Park West. Bogacze! Myron usadowił się na luksusowym skórzanym fotelu. Win wcisnął gaz. Umiał to robić wyśmienicie. Gorzej mu szło z hamowaniem.
– Znasz rodzinę Raymonda Leksa? – spytał Myron.
– Byli moimi klientami.
– Żartujesz.
– Pewnie, prawdziwy ze mnie zgrywus, jak Red Buttons.
– Byłeś zaangażowany w ich spór majątkowy?
– Spór? To tak, jak nazwać zagładę atomową ogniskiem.
– Trudno podzielić miliardy?
– Pewnie. Ale dlaczego mówimy o klanie Leksów?
– W dodżangu spotkamy się z Esperanzą. Dowiedziała się czegoś o Davisie Taylorze. Ma to jakiś związek z Leksami.
Win uniósł brew.
– Intryga się zagęszcza.
– Opowiedz mi o nich.
– Większość z tego znam z mediów. Raymond Lex napisał kontrowersyjny bestseller Wyznania o północy, na którego podstawie nakręcono przebój filmowy nagrodzony Oscarem. Nagle z nieznanego pracownika dydaktycznego w college’u stał się milionerem. W przeciwieństwie do ogółu artystycznej braci miał głowę do interesów. Inwestując, zgromadził wielki majątek, choć nie wiadomo jak duży.
– Gazety oceniają go na miliardy.
– Nie przeczę.
– To kupa pieniędzy.
– Potrafisz ubrać rzeczy w słowa. Jak Proust.
– Napisał tylko tę jedną książkę?
– Tak.
– Dziwne.
– Nie tak bardzo. Harper Lee i Margaret Mitchell też napisali po jednej. Ale przynajmniej Lex nie zasypiał gruszek w popiele. Trudno zbudować jedną z największych prywatnych korporacji na świecie i podpisywać książki.
– A po jego śmierci rodzina… walczy ze sobą na atomówki?
– Niewiele przesadziłeś.
Mistrz Kwon przeniósł swoją siedzibę i główny dodżang na pierwsze piętro w budynku przy Dwudziestej Trzeciej Ulicy blisko Broadwayu. Do pięciu pokojów – a właściwie sal – z podłogami z twardego drewna, lustrzanymi ścianami, nowoczesnym nagłośnieniem, lśniącymi nowością przyrządami do ćwiczeń i wschodnimi plakatami z papieru ryżowego, tworzącymi tu pospołu atmosferę dawnej Azji.
Myron i Win przebrali się w białe stroje, doboki, i przewiązali czarnymi pasami. Myron zgłębiał tajniki taekwondo i hapkido od czasu studiów, gdzie zapoznał go z nimi Win, ale w ubiegłych trzech latach odwiedził dodżang najwyżej pięć razy. Natomiast jego przyjaciel pozostał zabójczo wierny obu tym sztukom walki. Nie ciągnij Supermana za pelerynę, nie pluj pod wiatr, nie ściągaj maski Samotnemu Jeźdźcowi, nie zadzieraj z Winem. Łu-bu-du, łu-bu-du, bam, bam!
Mistrz Kwon miał dobrze po siedemdziesiątce, ale wyglądał dwadzieścia lat młodziej. Piętnastoletni Win poznał go podczas swych podróży po Azji. Myron wiedział jedynie tyle, że mistrz Kwon był najwyższym kapłanem lub kimś takim w małym buddyjskim klasztorze, wypisz wymaluj jak z hongkońskiego filmu o krwawej zemście. Po przyjeździe do Stanów Kwon mówił po angielsku bardzo słabo. Teraz zaś, po upływie dwudziestu lat, prawie wcale. Ledwie stopa mądrego mistrza postała na amerykańskiej ziemi, otworzył – oczywiście dzięki finansowemu wsparciu Wina – sieć ekskluzywnych szkół taekwondo. Gdy obejrzał serię filmów Karate Kid, całkowicie wcielił się w rolę starego mędrca. Zapomniał o angielskim. Zaczął się nosić niczym dalajlama i każde zdanie zaczynał od „Konfucjusz rzecze”, niepomny drobnego szczegółu, iż pochodzi z Korei, a Konfucjusz był Chińczykiem.
Win i Myron poszli do biura mistrza Kwona. W wejściu nisko mu się ukłonili.
– Wejść, proszę – rzekł mistrz.
Jego biurko było z pięknego dębu, a wyglądający na ortopedyczny fotel z doskonałej skóry. Ubrany w świetnie skrojony garnitur, stał w pobliżu kąta. W ręku trzymał kij golfowy. Na widok Myrona rozpromienił się. Padli sobie w ramiona i uścisnęli się.
– Ci lepiej? – spytał mistrz, kiedy się rozłączyli.
– Lepiej.
Starzec uśmiechnął się i chwycił za klapę garnituru.
– Armani – powiedział.
– Tak myślałem – odparł Myron.
– Podoba się?
– Bardzo ładny.
– Iść – powiedział usatysfakcjonowany mistrz Kwon.
Win i Myron głęboko się ukłonili. W dodżangu przyjęli zwykłe role: Win prowadził ćwiczenia, Myron go naśladował. Zaczęli od medytacji. Win kochał medytować. Usiadł w pozycji lotosu, z rękami na kolanach, z dłońmi skierowanymi ukośnie w górę, wyprostowanymi plecami i językiem opartym o górne zęby. Wciągał powietrze przez nos, pracując brzuchem. Chociaż Myron od lat próbował tej sztuki, nigdy do końca jej nie opanował. Nawet w mniej nerwowych czasach nie był w stanie wyłączyć myśli. Kontuzjowane kolano zesztywniało. Zaczął się wiercić.
Rozciąganie mięśni skrócili do dziesięciu minut. Win jak zwykle ćwiczył bez wysiłku, dzięki stawom i kościom giętkim jak kręgosłup moralny polityka, z łatwością wykonując szpagaty i głębokie skłony. Myron nigdy nie był gibki. Ale kiedy intensywnie trenował, bez kłopotu dotykał rękami palców stóp i biegał przez płotki. Niestety, było to dawno temu.
– Wszystko mnie boli – wymruczał.
Win przechylił głowę.
– Dziwne.
– Co?
– To samo powiedziała mi wczoraj moja partnerka.
– Nigdy dotąd nie żartowałeś. Naprawdę z ciebie zgrywus jak Red Buttons.
Podczas krótkiego sparingu Myron natychmiast odkrył, jak jest bez formy. Sparing to najbardziej wyczerpująca forma fizycznej aktywności. Nie wierzycie? To znajdźcie worek treningowy i przeboksujcie z nim jedną trzyminutową rundę. Z workiem, który nie oddaje ciosów. Tylko jedną. A zobaczycie.
Na szczęście weszła Esperanza i przerwali sparing. Myron chwycił się za kolana, ciężko dysząc. Ukłonił się Winowi, przerzucił ręcznik przez ramię i złapał butelkę z wodą mineralną. Esperanza splotła ręce i czekała. Na jej widok mijająca drzwi grupa adeptów taekwondo dopiero za drugim wejrzeniem zrobiła zdziwione miny.
Esperanza wręczyła Myronowi dokument.
– Metryka urodzenia Davisa Taylora, znanego wcześniej jako Dennis Lex.
– Lex – powtórzył Myron. – Jak w…
– Tak.
Przeczytał fotokopię. Według dokumentu Dennis Lex miał teraz trzydzieści siedem lat. Jego ojcem był Raymond Lex, matką Maureen Lehman Lex. Urodził się w East Hampton na Long Island.
Myron podał kartkę Winowi.
– Mieli drugie dziecko?
– Bez wątpienia – odparła Esperanza.
Myron spojrzał na Wina. Win wzruszył ramionami.
– Pewnie umarł przedwcześnie – powiedział.
– Jeśli umarł. Nie mogę się tego doszukać. Nie ma świadectwa zgonu.
– Nikt w rodzinie nie wspomniał o drugim dziecku? – zagadnął Myron Wina.
– Nie.
– Masz coś jeszcze? – zwrócił się do Esperanzy.
– Niewiele. Dennis Lex zmienił nazwisko na Davis Taylor osiem miesięcy temu. Ponadto znalazłam to.
Esperanza podała fotokopię wycinka z „Hampton Gazette” sprzed trzydziestu siedmiu lat, z krótką informacją o narodzinach dziecka:
Raymond i Maureen Lex z Wister Drive w East Hampton, rodzice Susan i Bronwyna, z radością zawiadamiają, że 18 czerwca urodził im się syn Dennis, który waży dwa kilogramy dziewięćdziesiąt pięć gramów.
Myron pokręcił głową.
– Jak to możliwe, żeby nikt o tym nie wiedział?
– Mnie to aż tak nie dziwi – rzekł Win.
– To znaczy?
– Leksowie nie afiszują się rodzinnymi aktywami. Zażarcie bronią swojej prywatności. Strzeżeni są na okrągło, z wykorzystaniem najdroższych dostępnych urządzeń. Każdy, kto dla nich pracuje, musi podpisać klauzulę tajności.