– Wiem, że rozmawiałeś z doktor Singh – powiedziała w progu.
– Tak.
Wzięła głęboki oddech.
– Powiem jedno.
– Słucham.
– Śledzę swój cykl. Kupiłam test domowy. Najlepszy do… zapłodnienia będzie czwartek.
Otworzył usta, ale powstrzymała go gestem.
– Znam wszystkie kontrargumenty, ale dla Jeremy’ego może to być ostatnia szansa. Nic nie mów. Przemyśl to sobie.
Zamknęła drzwi. Myron wpatrywał się w nie kilka chwil. Próbował wskrzesić moment, kiedy Jeremy je otworzył, uśmiech na jego twarzy, ale zamglony obraz szybko się rozpłynął.
21
Z samego rana zadzwonił do Terese. Nie podniosła słuchawki. Zmarszczył czoło.
– Czyżby puściła mnie w trąbę? – spytał Wina.
– Wątpliwe.
Win w jedwabnej piżamie, w dobranym do niej szlafroku i rannych pantoflach czytał gazetę. Brakowało mu fajki, by wyglądał jak postać z jednoaktówki, którą w wolnej chwili popełnił Noel Coward.
– Dlaczego?
– Bo pani Collins wydaje mi się osobą bardzo bezpośrednią. Poczułbyś, gdyby cię wyrzuciła na śmietnik.
– Poza tym kobiety pociąga mój nieodparty urok.
Win przewrócił stronę.
– Co ona kombinuje? – spytał Myron.
– Jakiego to słowa używacie wy, ludzie żyjący w związkach? – Win stuknął palcem w podbródek. – Mam! Przestrzeń. Może potrzebuje więcej przestrzeni.
– „Potrzeba przestrzeni” to zazwyczaj synonim puszczenia w trąbę.
– Skoro tak mówisz. – Win skrzyżował nogi. – Chcesz, żebym to zbadał?
– Co zbadał?
– Co kombinuje pani Collins.
– Nie.
– Świetnie. Przejdźmy do sprawy. Jak wypadło spotkanie z Federalnym Biurem Śledczym?
Myron zrelacjonował mu przebieg przesłuchania.
– Czyli nie wiemy, czego chcieli – rzekł Win.
– Nie.
– Nic ci nie świta?
– Nic. Ale czegoś się bali.
– Ciekawe.
Myron skinął głową.
Win łyknął herbaty, dystyngowanie unosząc mały palec. Ach, ten mały paluszek, czegóż on nie widział, w czym nie uczestniczył? Siedzieli w reprezentacyjnej jadalni i pili herbatę ze srebrnego kompletu. Na wiktoriańskim mahoniowym stole z nogami w kształcie lwich łap stały też srebrny dzbanek z mlekiem oraz, jakżeby inaczej, pudełka z chrupkami Cap’n Crunch i nowymi płatkami Oreo.
– W tym stanie rzeczy szkoda czasu na snucie teorii. Podzwonię. Sprawdzę, czy czegoś się dowiem.
– Dzięki.
– Niemniej wciąż nie widzę związku między Stanem Gibbsem a naszym dawcą szpiku.
– To jedynie daleki domysł.
– Gorzej. Dziennikarz wymyśla historię o seryjnym porywaczu, a my co? Podejrzewamy, że dawcą jest zmyślona postać?
– Stan Gibbs twierdzi, że to prawdziwa historia.
– Tak mówi?
– Tak.
Win potarł podbródek.
– Wyjaśnij mi więc, czemu się nie bronił?
– Nie mam pojęcia.
– Pewnie dlatego, że jest winien. Ludzie są nade wszystko samolubami. Bronią siebie. Tak im każe instynkt samozachowawczy. Nie chcą być męczennikami. Chodzi im tylko o jedno: ocalenie skóry.
– Przyjmijmy, że twój optymistyczny pogląd na naturą ludzką jest słuszny. Czy Gibbs skłamałby, żeby się uratować?
– Oczywiście.
– To dlaczego, nawet jeśli popełnił plagiat, nie sięgnął w obronie własnej po całkiem sensowny argument, że to porywacz zaczerpnął pomysł z powieści?
Win skinął głową.
– Podoba mi się twoje rozumowanie – powiedział.
– Mój cynizm.
Zadzwonił domofon. Win nacisnął guzik. Portier zaanonsował Esperanzę. Minutę później weszła do jadalni, zajęła krzesło, nasypała sobie do miski płatków i zalała mlekiem.
– Dlaczego zawsze każde płatki nazywają „składnikiem kompletnego śniadania”? – spytała. – O co tu chodzi?
Nie odpowiedzieli.
Nabrawszy łyżkę płatków, spojrzała na Wina i wskazała głową Myrona.
– Nie cierpię, kiedy ma rację – powiedziała.
– Zły znak – przyznał Win.
– Miałem rację? – spytał Myron.
– Sprawdziłam, czy Dennis Lex chodził do szkoły. Dotarłam do wszystkich instytucji oświatowych, z którymi związani byli jego brat, siostra i rodzice. Do uczelni, liceum, gimnazjum, a nawet podstawówki. Nic. Najmniejszego śladu Dennisa Leksa.
– Ale…
– Przedszkole!
– Żartujesz.
– Nie.
– Znalazłaś jego przedszkole?
– Jestem nie tylko świetną laską.
– Nie dla mnie, kochanie – rzekł Win.
– Miły jesteś.
Win leciutko skinął jej głową.
– Dotarłam do panny Peggy Joyce. Nadal uczy w przedszkolu Shady Wells w East Hampton, prowadzonym według metody Montessori.
– I pamięta Dennisa Leksa? Po trzydziestu latach?
– Najwyraźniej. – Esperanza zjadła kolejną łyżkę płatków i podsunęła Myronowi kartkę. – Oto adres. Umówiłam cię na dziś rano. Tylko nie szalej na drodze.
22
Zadzwonił telefon w samochodzie.
– Ten staruch to cholerny szachraj! – oznajmił Greg Downing.
– Jak to?
– Stary zgred łże jak pies.
– Mówisz o Nathanie Mostonim?
– A jakiego starucha śledziłem?!
Myron przyłożył słuchawkę do drugiego ucha.
– Dlaczego myślisz, że kłamie? – spytał.
– Na podstawie wielu rzeczy.
– Na przykład?
– Choćby takiej, że podobno nie dzwonił do niego ośrodek szpiku. Dla ciebie to brzmi logicznie?
Myron pomyślał o Karen Singh, o jej oddaniu dla małych pacjentów i o tym, jaka jest stawka.
– Nie – przyznał. – Ale powiedzieliśmy już, że może w głowie ma mętlik.
– Wątpię.
– Dlaczego?
– Przede wszystkim Nathan Mostoni dużo wychodzi. Czasem zachowuje się jak wariat, ale w innych przypadkach całkiem racjonalnie. Robi zakupy. Rozmawia z ludźmi. Ubiera się normalnie.
– To o niczym nie świadczy – rzekł Myron.
– Nie? Godzinę temu wyszedł. Podszedłem pod dom, do tylnego okna, i wystukałem numer dawcy, który zdobyłeś.
– I co?
– W środku zadzwonił telefon.
Myron zamilkł.
– Co powinniśmy zrobić? – spytał Greg.
– Nie jestem pewien. Czy w domu był ktoś poza nim?
– Nie. Nikogo. Ale to nie wszystko. Mostoni wygląda młodziej. Nie wiem, jak to inaczej określić. Dziwna sprawa. No, a ty, robisz jakieś postępy?
– Bo ja wiem.
– Co za odpowiedź!
– Innej nie mam.
– Co zrobimy z Mostonim?
– Esperanza zbada jego przeszłość. A tymczasem obserwuj go dalej.
– Czas ucieka, Myron.
– Wiem. Będę w kontakcie.
Myron rozłączył się i zapalił radio. Chaka Khan śpiewała, że nikt nie kocha lepiej od niej. Jeżeli słuchasz tej piosenki i nie przytupujesz, to coś jest u ciebie nie tak z poczuciem rytmu. Pomknął na wschód szokująco luźną dziś autostradą Long Island Expressway. Zwykle było tu jak na parkingu, który przesuwa się co parę minut.
Według powszechnych zapewnień w Hampton, szpanerskiej miejscowości wakacyjnej na Long Island, do której manhattańczycy uciekają z metropolii, by poobcować z innymi manhattańczykami, najfajniej jest poza sezonem. O miejscowościach wczasowych słyszy się to bez przerwy. Ludzie, najczęściej sami wczasowicze, narzekają przez miesiące wakacyjnego szczytu na tłok, wyczekując na nadejście teoretycznie błogiej nirwany bez ludzkiej stonki. Lecz nikt nigdy – tego Myron nie był w stanie pojąć – nie wczasuje w Hampton poza sezonem. Nikt. Centrum miasta jest tak wymarłe, że aż się prosi o pędzone wiatrem motki zielska. Właściciele sklepów wzdychają i nie robią zniżek. W restauracjach puchy, w dodatku są pozamykane. A poza tym, nie oszukujmy się, największymi atrakcjami w lecie są tam pogoda, plaże i przyjemność gapienia się na innych. Kto plażuje na Long Island w zimie?