– Tak.
– Czy jej rzeczy osobiste wciąż tam są?
– Sandra, moja synowa, spakowała je. Ale zostały w tamtym mieszkaniu. A o co chodzi?
– Chciałbym je przejrzeć, jeśli pan pozwoli.
– Policja już to zrobiła.
– Wiem.
– Sądzi pan, że znajdzie coś, co oni przeoczyli?
– Najprawdopodobniej nie.
– Ale?
– Ale mam inne spojrzenie na tę sprawę. Spoglądam na nią świeżym okiem.
George Garston obrócił się w stronę lampy. Jej światło zabarwiło jego twarz na ciemnożółty kolor. Oczy miał tak suche, że błyszczały jak spadłe żołędzie w słońcu.
– Jeżeli znajdzie pan mordercę Meliny, dowiem się o tym pierwszy.
– Nie.
– Wie pan, co on jej zrobił?
– Tak. Domyślam się też, co chce pan zrobić. Ale to nie poprawi panu samopoczucia.
– Mówi pan tak, jakby to wiedział na pewno.
Myron nie odpowiedział.
– Sandra tam pana zawiezie.
George Garston zgasił światło i odwrócił się.
– Siedzi całymi dniami w gabinecie – poskarżyła się Sandra Garston, naciskając guzik przy windzie. – Nie wychodzi z domu.
– Rany są wciąż świeże – odparł Myron.
Potrząsnęła głową. Jej kruczoczarne włosy opadały dużymi, luźnymi falami niczym papier z faksu. Ale mimo ich koloru miała w sobie coś islandzkiego: figurę światowej klasy łyżwiarki szybkiej, rysy twarzy ostre i zdecydowane, a cerę zaróżowioną jak od mrozu.
– Myśli, że nie ma nikogo.
– Ma panią.
– Jestem synową. Widzi mnie i myśli tylko o synu. Nie mam serca powiedzieć mu, że zaczęłam się nareszcie z kimś spotykać.
– Czy pani i Melina byłyście przyjaciółkami?
– Tak, tak sądzę.
– Wiedziała pani o jej związku ze Stanem Gibbsem?
– Tak.
– Ale ojcu o nim nie powiedziała.
– Nie śmiała. Papa nie akceptował większości mężczyzn. Wściekłby się na wieść o żonatym.
Przeszli przez ulicą i weszli do cudu w środku miasta, Central Parku. W ten pokazowy dzień było tam pełno ludzi. Azjatyccy mistrzowie pędzla uwijali się przy robocie. Mężczyźni w szortach podejrzanie przypominających pieluchy truchtali. Na trawie opalali się stłoczeni, a zarazem kompletnie samotni plażowicze. Nowy Jork już taki jest. „To miasto obdarza zarówno samotnością, jak prywatnością” – powiedział kiedyś E. B. White. Zgadza się. Wydawało się, że każdy słucha własnego wewnętrznego walkmana i niepomny zewnętrznego świata podryguje w rytm innej melodii.
Jakiś Karaib w bandanie na głowie rzucił plastikowym talerzem i zawołał: „Łap!”, ale nie miał psa. Na łyżworolkach przemknęły muskularne kobiety w czarnych stanikach. Sporo mężczyzn rozmaitej postury i budowy ciała paradowało bez koszul. Przykłady? Minął ich grubas obrośnięty wałkami tłuszczu podobnymi do mokrej plasteliny, a dobrze zbudowany młodzian, który zahamował za nimi, butnie naprężył biceps. Naprawdę! Na oczach wszystkich! Myron zmarszczył brwi. Nie wiedział, co jest gorsze: goście, którzy nie powinni zdejmować koszul, a zdejmują, czy goście, którzy powinni je zdejmować i robią to.
– Nie przeszkadzało pani, że Melina spotyka się z żonatym mężczyzną? – spytał, gdy dotarli do Central Park West.
Sandra wzruszyła ramionami.
– Oczywiście, martwiłam się o nią. Ale obiecał jej, że zostawi żonę.
– Wszyscy tak mówią.
– Melina mu uwierzyła. Była szczęśliwa.
– Poznała pani Stana Gibbsa?
– Nie. Utrzymywali swój związek w tajemnicy.
– Czy mówiła pani, że skłamała w sądzie?
– Nie. Nigdy.
Sandra przekręciła klucz i otwarła drzwi. Weszli do środka. Kolory. Mnóstwo kolorów. Wesołych. Mieszkanie wyglądało jak skrzyżowanie Magical Mystery Tour Beatlesów z Teletubisiami – same jaskrawe barwy, szczególnie zielone, z zamglonymi psychodelicznymi rozbryzgami. Na ścianach wisiały żywe akwarele przedstawiające dalekie lądy i podróże morskie. Było też trochę prac surrealistycznych. Całość przypominała wideoklip Enyi.
– Zaczęłam wrzucać jej rzeczy do pudeł. Ale trudno jest spakować czyjeś życie.
Myron skinął głową. Ruszył w obchód małego mieszkania, licząc – na próżno – że coś go oświeci. Przesunął wzrokiem po obrazach.
– W przyszłym miesiącu miała mieć pierwszą wystawę w Village – powiedziała Sandra.
Przyjrzał się obrazowi z białymi kopułami i krystalicznie niebieską wodą. Rozpoznał pejzaż z Mykonos. Świetnie namalowany. Niemal czuł sól Morza Śródziemnego, smak ryby smażonej przy plaży, piasek, który przywierał nocą do skóry kochanków. Nie znalazł żadnej wskazówki, ale przez minutę czy dwie nie mógł oderwać wzroku od akwareli.
Zabrał się do przeglądania zawartości pudeł. Znalazł pochodzący z 1986 roku album ze szkoły średniej i odszukał zdjęcie Meliny. Z podpisu wynikało, że chciałaby malować. Zerknął na obrazy na ścianie. Takie barwne, optymistyczne. Śmierć zawsze była podszyta ironią. A najbardziej śmierć w młodym wieku.
Ponownie skupił się na zdjęciu. Uśmiechnięta niepewnie i nieśmiało licealistka Melina patrzyła gdzieś w bok. Myron dobrze znał takie uśmiechy. Znamy je wszyscy. Zamknął album i podszedł do szaf. Ubrania były porządnie ułożone, na górnych półkach dużo swetrów, buty stojące karnie w szeregu jak mali żołnierze. Wrócił do pudeł i w pudełku po butach – pudełku z różnościami – znalazł zdjęcia. Potrząsnął głową i zaczął je przeglądać. Sandra przysiadła obok na podłodze.
– To jej matka – powiedziała.
Myron spojrzał na fotografię dwóch obejmujących się kobiet, matki i córki. Po nieśmiałym uśmiechu nie zostało śladu. Uśmiech Meliny w matczynych ramionach wzbijał się w niebo niczym śpiew aniołów. Wpatrując się w jej anielski uśmiech, wyobraził sobie, jak z niebiańskich ust kobiety wydobywa się krzyk strasznego bólu. Wrócił myślami do samotnego George’a Garstona w oświetlonym żółto gabinecie. I zrozumiał go.
Sprawdził godzinę. Musiał się pośpieszyć. Przerzucił zdjęcia ojca Meliny, jej brata, Sandry, pamiątki z wycieczek z rodziną, nic niezwykłego. Żadnych zdjęć Stana Gibbsa. Nic przydatnego.
W drugim pudełku znalazł kosmetyki i perfumy. W trzecim natknął się na pamiętnik, ale ostami wpis pochodził sprzed dwóch lat. Przerzucił kartki z uczuciem, że wchodzi z butami w jej prywatność. Był tam list miłosny od dawnego chłopaka Meliny. Kilka recept…
I kopie artykułów Stana.
Hm!
W notesie z adresami? Wszystkie artykuły? Nie było na nich żadnych adnotacji. Gołe wycinki spięte spinaczem. Czy to coś znaczyło? Sprawdził jeszcze raz. Nic prócz wycinków. Odłożył je na bok i wrócił do kartkowania notesu. Coś z niego wypadło. Kremowa, a może pożółkła, wydarta skądś kartka z postrzępionym brzegiem, raczej kartonik złożony na pół. Z wierzchu czysty. Rozłożył go. Na górze napisano odręcznie słowa: „Z wyrazami miłości, Tata”. Myron znów pomyślał o siedzącym sam jak palec w swoim gabinecie George’u Garstonie i zapiekła go skóra.
Przysiadł na kanapie, próbując wywołać niewidzialne. To, że siedział w opustoszałym pokoju, w którym wciąż unosił się słodki zapach zmarłej, i zachowywał jak obdarzona parapsychologicznymi zdolnościami malutka kobieta z filmów z serii Duch, mogło się wydać dziwne. Ofiary nie przemawiały do niego zza grobu, skądże, ale niekiedy wyobrażał sobie, co myślały i czuły. Bywało, że jakaś iskra zapalała płomień. Dlatego znów próbował.
Nadaremnie.
Jeszcze raz powędrował oczami po obrazach i znów zapiekło go pod skórą. Przesunął wzrokiem po jaskrawych kolorach, pozwalając, żeby go zaatakowały. Te barwy powinny ją ochronić. Bezsensowna myśl, ale cóż poradzić. Melina miała swoje życie. Pracowała, malowała, kochała jaskrawe kolory, miała za dużo swetrów, miłe wspomnienia przechowywała w pudełku po butach. I ktoś to życie zgasił, ktoś, kto miał to wszystko za nic. Ktoś, dla kogo to nic nie znaczyło. Myron poczuł wściekłość.