– Od Susan i Bronwyna Leksów?
– Tak.
– I co?
– Zapewnili nas o tym.
Myron o mało co się nie cofnął.
– Uwierzyliście im na słowo?
– Tego nie powiedziałam. – Rozejrzała się i westchnęła. – Zresztą to nie moja broszka.
– Słucham?
Spojrzała na niego jak na powietrze.
– Zajął się tym osobiście Eric Ford.
Myron nie wierzył własnym uszom.
– Powiedział mi, że wyjaśnił sprawę – dodała.
– Albo zaciemnił.
Spojrzała mu w oczy.
– Ja nie mam nic do gadania – odparła z naciskiem na słowo „ja” i odeszła.
Myron skorzystał z komórki.
– Wysłów się – powiedział Win.
– Będzie nam potrzebna pomoc. Czy Zorra nadal przyjmuje zlecenia?
– Zadzwonię do niej.
– To może i do Wielkiej Cyndi.
– Masz jakiś plan?
– Nie ma czasu na planowanie.
– O! A więc znowu będziemy niemili.
– Tak.
– Myślałem, że skończyłeś z łamaniem reguł.
– Zrobię to ostatni raz.
– E! Wszyscy tak mówią – odparł Win.
31
Win, Esperanza, Wielka Cyndi i Zorra zebrali się w gabinecie Myrona.
Zorra miała – albo, gwoli poprawności anatomicznej, miał – dziś na sobie żółty sweter z monogramem (literą Z), naszyjnik z dużych białych pereł à la Wilma Flinstone, wełnianą spódnicę w szkocką kratę, białe podkolanówki, na wielkich jak kajaki stopach czerwone szpilki, jakie nosiłaby Dorota w krainie Oz, gdyby była wampem, a na głowie perukę w stylu fryzury młodej Bette Midler albo komiksowej sierotki Annie po zażyciu metadonu.
– Zorra cieszy się na twój widok – przywitał się z uśmiechem Zorra.
– A Myron cieszy się na twój – odparł Myron.
– Tym razem jesteśmy po tej samej stronie.
– Tak.
– Miło.
Zorra, były agent izraelskiego Mossadu, naprawdę nazywał się Szlomo Avrahaim. Nie tak dawno doszło między nimi do bardzo nieprzyjemnego starcia. Myron wciąż nosił na żebrach ślad po ranie – bliznę w kształcie Z od ostrza ukrytego w jego obcasie.
– Dom Leksów jest za dobrze strzeżony – rzekł Win.
– Więc przeprowadzimy plan B – powiedział Myron.
– Już go realizujemy.
– Jesteś uzbrojona? – spytał Myron Zorrę.
– W uzi. – Szlomo wyciągnął spod spódnicy broń. – Zorra lubi uzi.
Myron skinął głową.
– Patriotka z ciebie.
– Mam pytanie – wtrąciła Esperanza.
– Jakie?
– A jeżeli ten gość nie zechce współpracować? – spytała, patrząc Myronowi w oczy.
– Nie czas się tym martwić – odparł.
– To znaczy?
– Ten psychol ma Jeremy’ego. Rozumiesz? Jeremy jest najważniejszy.
Pokręciła głową.
– Nie musisz z nami iść.
– Potrzebujesz mnie – powiedziała.
– Owszem. A Jeremy mnie. – Myron wstał. – Dobra, w drogę.
Esperanza ponownie pokręciła głową, ale dołączyła do nich. Na ulicy ich grupa – okrojona wersja Parszywej Dwunastki – rozdzieliła się. Esperanza i Zorra poszli piechotą, a Win, Myron i Wielka Cyndi skierowali się do garażu trzy przecznice dalej. Win trzymał tam samochód – chevrolet nova. Nie do namierzenia. Miał takich cały tabun. Nazywał te wozy jednorazówkami, traktując je jak papierowe kubki lub podobne rzeczy. Ech, bogacze! Lepiej nie wiedzieć, co z nimi robił.
Win usiadł za kierownicą, Myron obok niego, a Wielka Cyndi – w stylu przywodzącym na myśl puszczony do tyłu film o porodzie – wcisnęła się na tylne siedzenie. Ruszyli.
Kancelaria prawnicza Stokesa, Laytona i Grace’a należała do najbardziej renomowanych nowojorskich firm prawniczych. Wielka Cyndi pozostała w recepcji. Chuda recepcjonistka w szarym kostiumie unikała patrzenia na nią. Za to Wielka Cyndi nie dość, że gapiła się w nią, by ją onieśmielić, to co jakiś czas warczała jak lwica. Bez powodu. Po prostu lubiła.
Sala konferencyjna, do której ich wprowadzono, była taka jak milion analogicznych sal w kancelariach prawniczych na Manhattanie. Bazgrząc esy-floresy na papierze z żółtego bloku, takiego jak milion identycznych bloków w manhattańskich firmach prawniczych, Myron patrzył przez okno na zadufanych, różowiutkich, wygolonych absolwentów Harvardu, wiernych kopii miliona podobnych im osobników z innych manhattańskich dużych kancelarii prawniczych. W jego oczach wszyscy młodzi biali prawnicy wyglądali jednakowo. Dyskryminacja à rebours? Być może.
Z tym że sam był białym absolwentem harvardzkiego wydziału prawa. Hm!
Chase Layton, ze swym dobrze odżywionym obliczem, pulchnymi palcami i gładzią zaczesanej siwizny, wyglądał wypisz wymaluj jak współwłaściciel dużej manhattańskiej firmy prawniczej. Na jednej ręce nosił ślubną obrączkę, na drugiej sygnet z Harvardu. Wtoczywszy się w całej swej krągłej okazałości, ciepło – jak większość bogaczy – przywitał się z Winem, a potem mocno – jak „swój chłop” – uścisnął rękę Myrona.
– Śpieszy nam się – zaznaczył Win.
Chase Layton w jednej chwili wyrzucił szeroki uśmiech za drzwi i przybrał minę jak do boju. Usiedli. Adwokat złożył ręce przed sobą i pochylił się, pokaźnym brzuszkiem napierając na guziki kamizelki.
– Czym mogę służyć, Windsor?
Bogaci zawsze nazywali Wina Windsorem.
– Od dawna zabiega pan o reprezentowanie mojej firmy – rzekł Win.
– No, nie powiedziałbym…
– Przyszedłem, żeby ją panu powierzyć. W zamian za pewną przysługę.
Chase Layton był za sprytny, by natychmiast chapnąć przynętę. Spojrzał na Myrona. Giermka. Może w tej plebejskiej twarzy kryła się podpowiedz, jak rozegrać tę partię. Myron nie zmienił nieprzeniknionej miny. Był w tym coraz lepszy. Pewnie dlatego, że tak dużo czasu spędzał teraz z Winem.
– Musimy się zobaczyć z Susan Lex – ciągnął Win. – Jest pan jej prawnikiem. Chcielibyśmy, żeby pan ją tu bezzwłocznie ściągnął.
– Tutaj?
– Tak – potwierdził Win. – Do kancelarii. Bezzwłocznie.
Chase otworzył usta, zamknął je i znów zbadał wzrokiem twarz jego giermka. Żadnej wskazówki.
– Mówi pan serio, Windsor? – spytał.
– Jeżeli pan to załatwi, zajmie się pan interesami firmy Lock-Horne. Zdaje pan sobie sprawę, ile na tym zarobi?
– Dużo – odparł Chase Layton. – Ale nawet nie jedną trzecią tego, co dostajemy od Leksów.
Win uśmiechnął się.
– Można upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu.
– Nie rozumiem.
– To bardzo proste, Chase.
– W jakim celu chce pan się zobaczyć z panią Lex?
– Nie możemy tego zdradzić.
– Rozumiem. – Chase Layton podrapał wymanikiurowanym paznokciem policzek różowy jak szynka. – Pani Lex bardzo sobie ceni prywatność.
– Wiemy.
– Przyjaźnię się z nią.
– Nie wątpię.
– Mógłbym zaaranżować spotkanie.
– To na nic. Muszę się z nią spotkać już.
– Cóż, interesy omawiamy zwykle w jej biurze.
– To na nic. Spotkanie musi odbyć się tu.
Chase poruszył szyją, grając na czas. Próbował znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, sposób na rozegranie tej sprawy.
– Pani Lex jest bardzo zajęta – odparł. – Nie wiedziałbym, co powiedzieć, żeby ją tu ściągnąć.
– Jest pan dobrym adwokatem, Chase. – Win złożył dłonie koniuszkami palców. – Na pewno pan coś wymyśli.
Chase Layton skinął głową i wpatrzył się w manikiur.
– Nie – rzekł wreszcie, wolno unosząc głowę. – Nie sprzedaję moich klientów, Windsor.
– Nawet w zamian za złowienie tak dużej ryby jak Lock-Horne?
– Nawet.
– A nie robi pan tego, żeby zaimponować mi lojalnością i taktem?