– Sam pan widzi, że nie miałem wyboru.
– Tak bardzo bym sobie nie pobłażał. Nie był pan całkiem bezinteresowny. Niepoślednią rolę odegrała ambicja, z której był pan znany. Zdobył pan rozgłos. Trafił się panu niesamowity temat, z tych, które wynoszą autorów na szczyty. Wystąpił pan w telewizji, dostał własny program w kablówce, dużą podwyżkę, posypały się zaproszenia na eleganckie przyjęcia. Nie powie mi pan, że mu na tym nie zależało.
– To nie był motyw działania, tylko skutki uboczne.
– Niech panu będzie.
– Ale ma pan rację: nie mogłem go wydać, nawet gdybym chciał. W grę wchodziła konstytucja. Nawet gdyby nie był moim ojcem, to moim obowiązkiem…
– Niech pan to zachowa dla swojego duszpasterza. Gdzie jest pana ojciec?
Gibbs nie odpowiedział. Myron przyjrzał się zatłoczonej ulicy. Poszły w ruch klaksony. Na drugim brzegu rzeki samochodów zobaczył Kimberly Green, a obok Grega Downinga.
– Tamten mężczyzna – wskazał brodą Grega – to ojciec porwanego chłopca.
Stan Gibbs spojrzał, ale nie zmienił miny.
– Dość chowania się za konstytucję, Stan. Ważniejsze jest życie dziecka.
– Chodzi też o mojego ojca.
– Który porwał trzynastolatka!
Gibbs podniósł wzrok.
– A pan co by zrobił?
– Z czym?
– Wydałby pan własnego ojca? Bez wahania?
– Gdyby porywał dzieci? Oczywiście.
– Myśli pan, że to łatwe?
– A kto mówi, że łatwe?
Stan Gibbs znowu skrył twarz w dłoniach.
– Jest chory i potrzebuje pomocy – powiedział.
– Tak jak i ten niewinny chłopiec.
– I co z tego?
Myron spojrzał na niego bacznie.
– Może to zabrzmi bezdusznie, ale ja nie znam tego chłopca. Nie jestem z nim związany. Za to ze swoim ojcem tak. I to się tutaj liczy. Dowiaduje się pan, powiedzmy, o katastrofie samolotu, w której zginęło dwieście osób. I co pan robi? Wzdycha i żyje dalej, dziękując Bogu, że nie leciał nim nikt z pana bliskich. Prawda?
– Do czego pan zmierza?
– A dzieje się tak dlatego, bo nie zna pan pasażerów tego samolotu. Podobnie jak ja tego chłopca. Nie przejmujemy się osobami, których nie znamy. Po prostu się dla nas nie liczą.
– Proszę mówić za siebie.
– Jest pan w bliskich stosunkach z ojcem?
– Tak.
– Więc niech mi pan odpowie, najszczerzej jak potrafi, czy poświęciłby pan jego życie, żeby ocalić tych dwustu? Proszę się zastanowić. Gdyby zstąpił do pana Bóg i powiedział: „Dobrze, ten samolot się nie rozbije. Wszyscy ci ludzie dolecą bezpiecznie. Ale zamiast nich umrze twój ojciec”. Zgodziłby się pan na taką wymianę?
– Nie będę się bawił w Boga.
– A żąda pan tego ode mnie. Jeżeli wydam ojca, zabiją go. Wstrzykną mu śmiertelny zastrzyk. Czyż to nie jest wchodzenie w rolę Boga? Dlatego pytam pana. Czy wymieniłby pan życie tych dwustu na życie pańskiego ojca?
– Nie mamy czasu…
– Wymieniłby pan?
– Owszem, Stan, wymieniłbym, gdyby to mój ojciec zestrzelił ten samolot.
– A gdyby był bez winy? Gdyby był chory albo obłąkany?
– Stan, nie mamy czasu.
Twarz Gibbsa jakby zwiotczała. Zamknął oczy.
– Porwano chłopca – dodał Myron. – Nie możemy dopuścić, żeby zginął.
– A jeżeli już nie żyje?
– Tego nie wiem.
– Wtedy zechce pan zabić mojego ojca.
– Nie przyłożę do tego ręki.
Gibbs wziął głęboki oddech i spojrzał na Grega Downinga. Greg przeszył go wzrokiem.
– Dobrze. Ale pojedziemy sami.
– Sami?
– Tylko pan i ja.
– Czy pani oszalała?! – spytała z wściekłością Kimberly Green.
Znów siedzieli w środku, przy stole z laminatu: Kimberly Green, Rick Peck i dwóch anonimowych agentów federalnych w identycznych zgarbionych pozach, Clara Steinberg z klientem, a Greg obok Myrona. Porwanie Jeremy’ego wyssało z jego twarzy całą krew. Skórę na rękach miał dziwnie wysuszoną i pomarszczoną, a oczy nienaturalnie nieruchome. Myron dotknął jego ramienia. Greg nie zareagował.
– Chce pani, żeby mój klient z wami współpracował? – spytała Clara.
– Mam wypuścić głównego podejrzanego?
– Nie ucieknę – zapewnił Gibbs.
– A kto mi to zagwarantuje?! – odparła Kimberly.
– Inaczej się nie uda – rzekł błagalnie. – Jeżeli wpadniecie tam, waląc z pistoletów, komuś stanie się krzywda.
– Jesteśmy zawodowcami! – oburzyła się. – Nie wpadamy, waląc z pistoletów!
– Mój ojciec jest niezrównoważony. Jeżeli zobaczy taką chmarę policjantów, ręczę, że poleje się krew.
– Wcale nie musi. To zależy od niego.
– Otóż to. Nie narażę jego życia. Wypuścicie nas i nie pojedziecie za nami. Namówię go, żeby wam się poddał. Cały czas będzie ze mną Myron. Z bronią i komórką.
– Jedźmy. Marnujemy czas – ponaglił Myron.
Kimberly Green przygryzła dolną wargę.
– Nie mam pozwolenia…
– E tam – przerwała jej Clara Steinberg.
– Słucham?
– Posłuchaj, panienko. – Clara wymierzyła w agentkę mięsisty palec. – Pan Gibbs nie jest aresztowany, tak?
– Tak – odparła z wahaniem Green.
Clara obróciła się w stronę Stana Gibbsa i Myrona i odprawiła ich machnięciem dłoni.
– No, to sio, poszli, żegnam. Gadamy bez sensu. Uciekajcie. Sio!
Gibbs i Myron wolno wstali.
– Sio!
– Jeżeli zobaczę ogon, rezygnuję – zapowiedział Gibbs, patrząc na Kimberly. – Zrozumiała pani?
Przetrawiła to w milczeniu.
– Śledzicie mnie od trzech tygodni. Dobrze wiem, jak to wygląda.
– Nie będzie pana śledziła – przemówił Greg Downing i ponownie wpatrzył się w oczy Gibbsa. Wstał. – Pojadę z wami. To mnie najbardziej zależy na tym, żeby pański ojciec nie zginął.
– Dlaczego?
– Jego szpik może uratować życie mojemu synowi. Jeżeli pański ojciec umrze, to umrze również mój syn. A jeśli Jeremy’emu coś się stało… chcę tam być.
Gibbs długo się nie zastanawiał.
– Pośpieszmy się – powiedział.
35
Prowadził Gibbs. Greg siedział z przodu na fotelu pasażera, Myron z tyłu.
– Dokąd jedziemy? – spytał Myron.
– Do Bernardsville, w powiecie Morris.
Myron znał to miasteczko.
– Trzy lata temu umarła moja babka – wyjaśnił Gibbs. – Jeszcze nie sprzedaliśmy jej domu. Ojciec czasem w nim mieszka.
– A gdzie poza tym?
– W Waterbury, w Connecticut.
Greg spojrzał na Myrona. Starzec w blond peruce. Skojarzyli to sobie jednocześnie.
– Używa nazwiska Mostoni?
Gibbs skinął głową.
– Najczęściej. Prawdziwy Nathan Mostoni też jest pacjentem z Pine Hills. Tak właśnie nazywamy to ekskluzywne wariatkowo. To Mostoni wpadł na pomysł wykorzystania tożsamości osób skazanych na dożywotni pobyt w zakładzie, głównie do robienia przekrętów. Ojciec się z nim zaprzyjaźnił. Kiedy Nathan popadł w kompletny obłęd, ojciec przejął jego tożsamość.
Greg pokręcił głową i zacisnął dłonie w pięści.
– Powinien pan wydać drania! – powiedział.
– Kocha pan syna, panie Downing?
Greg posłał Gibbsowi spojrzenie, które przebiłoby tytan.
– A co ma piernik do wiatraka?! – spytał.
– Chciałby pan, żeby pański syn wydał kiedyś pana władzom?
– Niech pan mi nie wciska kitu. Gdybym był obłąkanym psychopatycznym maniakiem, to mój syn powinien wydać mnie władzom. A najlepiej strzelić mi w łeb. Skoro wiedział pan, że ojciec jest nienormalny, to przynajmniej powinien był pan zapewnić mu opiekę.
– Próbowaliśmy – odparł Gibbs. – Prawie całe dorosłe życie spędził w zakładach. Nic to nie pomogło. W końcu uciekł. Zadzwonił do mnie po ośmiu latach. Wyobrażacie sobie? Nie widziałem go osiem lat. A tu raptem dzwoni i mówi, że chciałby porozmawiać ze mną jako z reporterem. Jasno zaznaczył: z reporterem! Nie mogłem ujawnić źródła bez względu na to, co mi powie. Zmusił mnie, żebym to przyrzekł. W głowie miałem zupełny mętlik. Ale zgodziłem się. I wtedy opowiedział mi swoją historię. O wszystkim, co zrobił. Dusiłem się. Chciałem ze sobą skończyć. Chciałem umrzeć.