Gibbs splótł ręce na piersi.
– Niczego nie widzę – odparł.
– Wyjaśnia to również inne zagadki. Na przykład, dlaczego porywacz wystąpił w przebraniu i zawiązał Jeremy’emu oczy? Nie mógł pan dopuścić, żeby chłopiec pana rozpoznał. Dlaczego porywacz nie zabił go od razu, jak poprzednie ofiary? Z tego samego powodu, dla którego włożył pan przebranie. Nie zamierzał pan go zabić. Jeremy musiał wyjść z porwania bez szwanku. W przeciwnym razie nie zostałby pan bohaterem. Dlaczego porywacz nie zażądał tym razem, by nie zawiadamiać policji? Ponieważ chciał, żeby wkroczyli federalni. Potrzebował ich pan na świadków swojego heroizmu. Bez nich nic by z tego nie wyszło. Dała mi też do myślenia obecność mediów w Bernardsville, przy letnim domku. To również pańska robota. Anonimowy cynk, jak sądzę. Po to, żeby kamery utrwaliły pański bohaterski wyczyn: obalenie ojca na ziemię, dramatyczne uwolnienie Jeremy’ego Downinga. Wspaniałe widowisko. Dobrze zna pan potęgę uchwyconych na żywo obrazów, które ogląda cały świat.
– Skończył pan? – spytał po chwili Gibbs.
– Jeszcze nie. Niestety, przesadził pan ze śladami. Na przykład, z tym czerwonym butem w furgonetce. Za dobrze to do siebie pasowało, za grubą nicią było szyte. Właśnie wtedy zaświtało mi w głowie, że zrobił pan ze mnie frajera. Grał pan na mnie jak na stradivariusie. Ale gdybym się nie napatoczył, porwałby pan kogo innego. W bambuko robił pan głównie FBI. Koncertowo! Nie przypadkiem jedyne zdjęcie w domu, na którym pana ojciec stoi przy posągu Diany, ustawił pan frontem do okna. Wiedział pan, że federalni pana śledzą. Podsunął im pan więc pod nos prawdę o Dennisie Leksie w nadziei, że pojadą do domu opieki w Pine Woods i dodadzą dwa do dwóch. A gdyby nie załapali, to po aresztowaniu i tak dopiąłby pan jakoś swego. W krytycznej chwili, gdy był pan już gotów dać ciała i zdradzić ojca, pojawiłem się ja, dyżurny jeleń, który odkrył prawdę o domu opieki. Na pewno pan się uradował.
– Bzdury!
– Które wyjaśniają wszystkie wątpliwości.
– Co nie znaczy, że tak było.
– W pracy korzystał pan z adresu Davisa Taylora. Czyli adresu pańskiego ojca w Waterbury. Dzięki temu mogliśmy dotrzeć do Nathana Mostoniego. Kto mógłby tego dokonać, jak nie pan?
– Mój ojciec!
– W jakim celu? Po co miałby zmieniać tożsamość? Gdyby potrzebował nowej, pozbyłby się starej. A przynajmniej zmieniłby adres. Tylko pan mógł to zaaranżować, Stan. Bez problemu podłączyć dodatkową linię telefoniczną. Pański ojciec był bardzo chory. W najlepszym razie, otępiały. Porwał pan Jeremy’ego, a potem kazał przyjechać ojcu do domu w Bernardsville. Ojciec spełnił polecenie. Z miłości do pana, demencji? Nie wiem. Wiedział pan, że tak się uzbroi? Wątpię. Gdyby Greg zginął, wyglądałby pan nieco gorzej. Nie mam jednak pewności, jak było. Może dzięki temu, że zaczął strzelać, wypadł pan bardziej bohatersko. Myśl egoistycznie. Oto dewiza.
Stan Gibbs pokręcił głową.
– „Pożegnaj się z tym chłopcem” – zacytował Myron.
– Słucham?
– Z chłopcem! Tak powiedział mi przez telefon zabójca Siej Ziarno. Kiedy do mnie zadzwonił, popełniłem błąd. Powiedziałem mu, że pewien chłopiec potrzebuje pomocy. Od tej chwili w rozmowach z Susan Lex, z panem używałem już tylko słowa „dziecko”. Mówiłem, że przeszczepu wymaga trzynastoletnie dziecko.
– No i?
– Wtedy wieczorem w samochodzie spytał mnie pan, do czego zmierzam, jaki mam w tym interes. Pamięta pan?
– Tak.
– Odparłem, że już powiedziałem.
– Owszem.
– Spytał pan: „O chłopcu, który potrzebuje szpiku?”. „O chłopcu”! Skąd pan wiedział, że chodzi o chłopca?
Win obrócił się w stronę Gibbsa. Gibbs spojrzał mu w twarz.
– I to ma być dowód winy? – spytał. – Jak w kryminale z Perrym Masonem? A jeśli się pan pomylił? Albo przesłyszał? Jeżeli wywnioskowałem, że chodzi o chłopca? To żaden dowód.
– Rzeczywiście, to nie dowód. Ale dało mi to do myślenia.
– Myśli to nie dowody.
– Jejku! „Myśli to nie dowody” – wtrącił Win. – Muszę to sobie zapisać.
– Dowód jednak istnieje – dodał Myron. – Dowód niezbity.
– Niemożliwe. – Gibbsowi zadrżał głos. – Jaki?
– Za chwilę do tego dojdę. Najpierw chciałbym nieco złagodzić moje oburzenie.
– Nie rozumiem.
– W sumie oczywiście postąpił pan podle. Ale na swój sposób niemal etycznie. Często rozmawiamy z Winem o celach uświęcających środki. Powie pan, że tak było w tym przypadku. Że próbował pan wydać ojca policji, zanim znowu kogoś porwie. Że zrobił pan wszystko, aby nie skrzywdził nikogo więcej. Że Jeremy’emu nic nie groziło. Że nie mógł pan przewidzieć postrzelenia Grega. Owszem, wystraszył pan chłopca, i co z tego. Przecież to pestka w porównaniu z morderstwami i złem, których mógł się dopuścić pański ojciec. Tak więc zrobił pan coś dobrego. Cele być może uświęcają środki. Gdyby nie jedno.
Stan Gibbs nie chwycił przynęty.
– Przeszczep szpiku kostnego. Bez niego Jeremy umrze. Wie pan o tym. Wie pan również, że to pański szpik, nie ojca, może go ocalić. Dlatego wsunął mu pan ampułkę z cyjankiem. Gdyby po zawiezieniu pańskiego ojca do szpitala okazało się, że nie może być dawcą szpiku, wszczęto by śledztwo. I wyszłoby na jaw, że Edwin Gibbs nie był Davisem Taylorem alias Dennisem Leksem. Dlatego musiał go pan uśmiercić i nalegał na szybką kremację zwłok. Co nie znaczy, że jest pan bezwzględny i pozbawiony serca. Nie zamordował pan ojca. Ampułkę łyknął dobrowolnie. Był chory. Chciał umrzeć. To jeszcze jeden przypadek, kiedy cel uświęca środki.
Myron odczekał chwilę i spojrzał Gibbsowi w oczy. W pewnym sensie zachowywał się jak agent sportowy. Negocjował, ale były to najważniejsze negocjacje w jego życiu. Osaczył przeciwnika. Teraz musiał pokazać mu wyjście z sytuacji. Nie pomóc, na to było za wcześnie. Po prostu uchylić furtkę.
– Pan nie jest potworem – ciągnął. – Po prostu nie przewidział pan komplikacji, tego, że okaże się pan dawcą potrzebnego szpiku kostnego. Życzy pan Jeremy’emu jak najlepiej. Dlatego tak żarliwie poparł pan apel o szpik dla niego. Jeśli znajdzie się inny dawca, pański problem zniknie. Za bardzo ugrzązł pan w kłamstwie. Nie może pan wyjawić prawdy, że pański szpik się nadaje, bo to by pana zniszczyło. Rozumiem to.
Oczy Gibbsa były wilgotne i rozszerzone, ale słuchał.
– Powiedziałem, że mam dowód. Sprawdziliśmy rejestr dawców szpiku kostnego. I wie pan, co odkryliśmy?
Gibbs milczał.
– Że pana w nim nie ma. Zachęca pan wszystkich do zarejestrowania się w banku szpiku, ale sam nie figuruje w ich komputerze. My trzej wiemy dlaczego. Dlatego, że ma pan właściwy szpik. Gdyby to wyszło na jaw, zrodziłyby się pytania.
– To nie dowód – odparował po raz ostatni Gibbs.
– Jak w takim razie wyjaśni pan, że się nie zarejestrował?
– Niczego nie muszę wyjaśniać.
– Badanie krwi potwierdzi to niezbicie. W banku wciąż przechowują krew Davisa Taylora pobraną podczas tamtej zbiórki. Test DNA na pewno wykaże, czy jest tożsama z pańską.
– A jeżeli się na nie nie zgodzę?
– Och, na pewno odda pan krew – odparł z leciutkim uśmiechem Win. – W ten czy inny sposób.
W Gibbsie coś pękło. Opuścił głowę. Zrezygnował. Zagoniono go w kozi róg, z którego nie było ucieczki. Musiał poszukać sojusznika. W negocjacjach zawsze tak było. Gdy przegrałeś, szukałeś wyjścia. Myron już raz uchylił mu furtkę. Nadszedł czas zrobić to ponownie.