Patrzył na trening z szeroko otwartymi oczami, ale ściskało go w żołądku. Gdy pomyślał, z czym tu przyszedł, znów przygniotła go i wchłonęła potężna fala uczucia.
Jeremy spostrzegł go i uśmiechnął się. Jego uśmiech podzielił mu serce na dwie równe połowy. Pogubił się, stracił orientację. Przypomniał sobie, co powiedział mu Win o prawdziwym ojcu i słowa Esperanzy. Pomyślał o Gregu i Emily. Może powinien porozmawiać z własnym ojcem, powiedzieć mu, że jego pytanie nie było hipotetyczne, że bomba naprawdę spadła, i poprosić o pomoc.
Jeremy nie przerwał gry, ale Myron czuł, że jego obecność go rozprasza. Chłopiec raz po raz zerkał ukradkiem w stronę trybun. Zaczął grać ostrzej, przyśpieszył. Myron zachowywał się kiedyś tak samo. Pragnął imponować. Motywowało go to równie mocno, jak chęć wygranej. Płytkie uczucie, ale co zrobić.
Po przerobieniu jeszcze kilku zagrywek trener ustawił graczy w szeregu pod koszem. Zakończyli trening tak zwanymi samobójstwami, czyli seriami zabójczych sprintów, przerywanych skłonami i dotykaniem linii na parkiecie. Myron tęsknił za wieloma rzeczami związanymi z koszykówką. Ale „samobójstwa” do nich nie należały.
Dziesięć minut później trener zebrał podopiecznych, z których większość wciąż starała się złapać oddech, podał im plan treningów do końca tygodnia i głośno klasnął w dłonie na znak, że są wolni. Najliczniejsza grupa chłopców skierowała się do wyjścia, zakładając plecaki. Kilku udało się do szatni. Jeremy podszedł wolno do Myrona.
– Cześć – powiedział.
– Cześć.
Z włosów chłopca kapał pot, twarz miał wilgotną, zaczerwienioną z wysiłku.
– Wezmę prysznic. Zaczeka pan? – spytał.
– Pewnie.
– Fajnie, zaraz wrócę.
Sala opustoszała. Myron wstał i podniósł zabłąkaną piłkę. Jego palce natychmiast odnalazły rowki. Strzelił kilka razy, obserwując taniec siatki po wpadnięciu piłki. Uśmiechnął się i usiadł z piłką w ręku. Na boisko wszedł woźny i zaczął po nim sunąć jak maszyna do wyrównania tafli lodowiska. Zabrzęczały klucze. Ktoś zgasił górne światła. Niedługo potem powrócił Jeremy. Włosy wciąż miał mokre. Na ramieniu plecak.
„Akcja!” – jakby powiedział Win.
Myron mocniej ścisnął piłkę.
– Usiądź – powiedział. – Musimy porozmawiać.
Twarz chłopca była spokojna. Jeremy zsunął plecak z ramienia i usiadł. Myron przećwiczył tę scenę. Obejrzał ją ze wszystkich stron, rozważył wszystkie plusy i minusy. Podjął decyzję, rozmyślił się i zdecydował ponownie. Innymi słowy, jak to ujął Win, mocno się skatował.
Niemniej utwierdził się w uniwersalnej prawdzie, że kłamstwa są jak wzbierające wrzody. Możesz odsuwać je od siebie. Możesz zamykać je w skrzyniach i zakopywać w ziemi. W końcu jednak przeżerają wieka trumien. Wygrzebują się z grobów. Mogą spać całymi latami. Ale zawsze się budzą. Wypoczęte, mocniejsze, jeszcze bardziej podstępne i zdradliwe.
Kłamstwa zabijają.
– Trudno ci będzie to zrozumieć… – Myron urwał, bo wypełniona banałami w rodzaju: „To niczyja wina”, „Dorośli też robią błędy”, „To nie znaczy, że rodzice cię mniej kochają”, przemowa, którą przygotował, zabrzmiała bardzo sztucznie. Protekcjonalnie, głupio i…
– Panie Bolitar?
Myron spojrzał na chłopca.
– Mama i tata powiedzieli mi. Dwa dni temu.
Zadygotał w środku.
– Co? – spytał.
– Wiem, że jest pan moim biologicznym ojcem.
Zaskoczyło go to i nie zaskoczyło. Emily i Greg przeprowadzili, by tak rzec, atak prewencyjny, niczym adwokat ujawniający niewygodny fakt z życia klienta w przekonaniu, że zrobi to strona przeciwna. Osłabili siłę ciosu. A może, tak jak on, poznali tę samą prawdę o wzbierających wrzodach kłamstw i starali się zrobić dla syna to, co najlepsze.
– I jak się z tym czujesz? – spytał.
– Dziwnie – odparł Jeremy. – To znaczy, mama i tata cały czas się boją, że się tym załamię albo co. Ale ja nie widzę w tym nic nadzwyczajnego.
– Nie?
– To znaczy, widzę, ale… – Jeremy urwał, wzruszył ramionami. – Nie żeby od razu miał się od tego zawalić świat. Rozumie pan?
Myron skinął głową.
– Może dlatego, że zawalił ci się wcześniej.
– Mówi pan o mojej chorobie?
– Tak.
– Tak, może dlatego. – Jeremy chwilę się zastanawiał. – Pan też musi się dziwnie czuć.
– Owszem.
– Myślałem o tym. I wie pan, co wymyśliłem?
Myron przełknął ślinę. Spojrzał chłopcu w oczy – jasne i spokojne, ale nie całkiem niewinne.
– Jestem bardzo ciekaw – odparł.
– Pan nie jest moim tatą. Ojcem owszem, ale nie tatą. Rozumie pan?
Myron z trudem skinął głową.
– Ale… – Jeremy podniósł wzrok i wzruszył ramionami jak trzynastolatek – wcale nie musi pan zniknąć.
– Zniknąć?
– No, tak. – Jeremy uśmiechnął się i Myronowi znów zabiło serce. – Z oczu. Wie pan.
– Tak – odparł Myron. – Wiem.
– Byłoby mi miło.
– Mnie również.
– Fajnie.
Jeremy skinął głową.
– Fajnie.
Zegar na sali westchnął i wskazówka się przesunęła. Jeremy sprawdził godzinę.
– Na zewnątrz pewnie czeka mama – powiedział. – Po drodze jak zwykle wpadniemy do supermarketu. Pojedzie pan?
Myron potrząsnął głową.
– Dziękuję, ale nie dziś – odparł.
– Trudno. – Jeremy wstał, przyglądając się jego minie. – Wszystko w porządku?
– Tak.
Chłopiec uśmiechnął się.
– Bez obawy, dam sobie radę – zapewnił.
– Skąd jesteś taki mądry?
– Dobrze mnie wychowano – odparł Jeremy. – A poza tym mam dobre geny.
Myron zaśmiał się.
– Pewnie zechcesz zostać politykiem – zażartował.
– Może. No, to cześć, niech się pan trzyma.
– Ty też, Jeremy.
Myron odprowadził go wzrokiem. Jeremy szedł do drzwi dobrze znanym mu krokiem. Nie obejrzał się. Drzwi trzasnęły z pogłosem i Myron został sam. Tak długo patrzył na kosz, aż siatka rozmyła mu się przed oczami. Ujrzał pierwszy krok tego chłopca, usłyszał pierwsze wypowiedziane przez niego słowo, poczuł zapach dziecięcej piżamy. Uderzenie piłki złapanej w rękawicę, pochylenie się nad jego pracą domową, czuwanie nad nim całą noc, kiedy złapał infekcję, wszystko to, czego doświadczył jego ojciec – wir dręczących, bolesnych, bezpowrotnie straconych obrazów z przeszłości. Zobaczył siebie w ciemnych drzwiach pokoju tego chłopca, jako milczącego strażnika jego dorastania, i poczuł jak to, co pozostało mu z serca, staje w płomieniach.
Zamrugał oczami i obrazy pierzchły. Serce zabiło od nowa. Wpatrzył się w kosz i czekał. Tym razem nic nie zamgliło obrazu. Nic się nie stało.
Podziękowania
Autor pragnie podziękować doktor Sujit Sheth ze szpitala pediatrycznego w Nowym Jorku, doktor pediatrii Anne Armstrong-Coben i Joachimowi Schultzowi, dyrektorowi Fundacji na rzecz Badań nad Anemią Fanconiego, którzy wsparli go swoją wyborną wiedzą medyczną i śledzili, jak sobie z nią śmiało poczyna; Lindzie Fairstein i Laurze Lipmann, dwóm dziennikarkom, przyjaciółkom i ekspertkom w swych dziedzinach; Larry’emu Gersonowi za inspiracją; Nilsowi Lofgrenowi za pomoc w pokonaniu ostatniej przeszkody; starej przyjaciółce, Maggie Griffin, za przeczytanie pierwszej wersji tej powieści; Lisie Erbach Vance i Aaronowi Priestowi za kolejną dobrze wykonaną pracę; Jeffreyowi Bedfordowi, agentowi specjalnemu FBI; Dave’owi Boltowi, jak zwykle; zwłaszcza zaś redaktorowi wszystkich powieści z Myronem Bolitarem – świeżo upieczonemu ojcu – Jacobowi Hoye’owi. Książkę tę dedykuję również tobie, Jake. Dzięki, brachu.