To wtedy wszystko się zaczęło.
Jaki był tego wynik?
Blisko piętnaście lat później zawodowa gwiazdorska kariera Grega Downinga z wolna dobiegała końca. Publiczność go uwielbiała. Zarobił miliony i zdobył sławę. Uprawiał sport, który kochał. Natomiast życiowe marzenia Myrona dostały w łeb u zarania. Podczas pierwszego przedsezonowego meczu z Celtics wpadł na niego Wielki Burt Wesson i wraz z drugim graczem zakleszczył mu kolano. Trzasnęło, chrupnęło, strzeliło… a potem Myron poczuł piekielnie ostry ból, jakby rzepkę rozdarły mu na strzępy stalowe szpony.
Kolano nigdy nie odzyskało sprawności.
Niesamowity wypadek. Tak wszyscy myśleli. Włącznie z nim. Przez ponad dziesięć lat żywił przekonanie, że ta kontuzja to zwykły traf, zrządzenie kapryśnego losu. Ale poznał prawdę. Stał za tym mężczyzna, którego miał przed sobą. Nie było wątpliwości: ich pozornie niewinna rywalizacja z dzieciństwa osiągnęła monstrualne rozmiary, pożarła jego marzenia, zabiła małżeństwo Grega i Emily i najprawdopodobniej doprowadziła do narodzin Jeremy’ego Downinga.
Poczuł, że zaciska dłonie w pięści.
– Właśnie wychodzę – odparł.
Greg położył dłoń na jego piersi.
– Zadałem ci pytanie.
Myron wpatrzył się w dłoń rywala.
– Jedno jest dobre – rzekł.
– Co?
– Odpada transport do szpitala. Jesteśmy w nim.
Greg wykrzywił się.
– Poprzednim razem podstępnie mnie uderzyłeś!
– Mam powtórzyć?
– Przepraszam – wtrąciła Karen Singh. – Panowie mówicie serio?
Greg nadal groźnie patrzył na Myrona.
– Przestań, bo zaraz się zmoczę – rzekł Myron.
– Sukinsynu!
– Ty też nie licz, że wyślę ci kartkę na Boże Narodzenie, Gregu Downie.
Gregu Downie? To ci dojrzała odpowiedź!
– Wiesz, co bym ci zrobił, Bolitar?
Greg Downing przysunął się do Myrona.
– Dał buzi? Kupił kwiaty?
– Chyba że na grób.
– Brawo, Greg. – Myron skinął głową. – Aleś mi dosolił.
– To wprawdzie oddział dziecięcy, ale nie zachowujcie się, panowie, jak dzieci – wtrąciła Karen Singh.
Greg cofnął się o krok, nie spuszczając Myrona z oczu.
– Emily! – wyrzucił z siebie. – Zadzwoniła do ciebie, tak?
– Nie mam ci nic do powiedzenia, Greg.
– Poprosiła cię, żebyś znalazł dawcę. Tak jak kiedyś mnie.
– Zawsze byłeś bystry.
– Dziś zwołuję konferencję prasową. Zwrócę się z bezpośrednim apelem do dawcy. Zaproponuję nagrodę.
– To dobrze.
– Dlatego nie jesteś nam potrzebny, Bolitar.
Myron spojrzał na niego i na moment znów znaleźli się na boisku, z twarzami ociekającymi potem. Publiczność wiwatowała, zegar odmierzał czas, piłka odbijała się od parkietu. Nirwana. Przepadło. Stracił to przez Grega. I Emily. Ale głównie, co tu się czarować, przez własną głupotę.
– Muszę iść – powiedział.
Greg cofnął się o krok. Myron wyminął go i nacisnął guzik przy windzie.
– Hej, Bolitar.
Myron odwrócił się.
– Przyjechałem porozmawiać z panią doktor o moim synu, a nie odgrzewać przeszłość.
Myron nie odpowiedział. Obrócił się do windy.
– Ocalisz mojego syna?
Myronowi zaschło w ustach.
– Nie wiem – odparł.
Winda zadzwoniła i otworzyła się. Nie pożegnali się, nie skinęli sobie głowami, nie zrobili nic. Myron wsiadł, drzwi się zamknęły. Po zjechaniu na parter poszedł do laboratorium. Podwinął rękaw. Pielęgniarka pobrała mu krew i rozwiązała krępulec.
– O wynikach dowie się pan od lekarza – powiedziała.
8
Win się nudził, więc pojechał z Myronem na lotnisko po Terese. Pedał gazu wciskał z taką pasją, jakby był na niego zły. Jaguar śmigał. Myron, jak zwykle podczas jazdy w Winem, wolał nie patrzeć przed siebie.
– Zdaje się, że najlepiej będzie znaleźć na względnym odludziu, północy lub zachodzie Jersey, filię kliniki szpiku kostnego i włamać się tam w nocy z fachowcem od komputerów.
– To na nic – odparł Myron.
– Por que?
– Centrala w Waszyngtonie wyłącza sieć o szóstej po południu. Nawet gdybyśmy się włamali, nie uruchomilibyśmy głównego komputera.
– Hm!
– Nie martw się. Mam plan.
– Kiedy tak mówisz, twardnieją mi sutki – rzekł Win.
– Myślałem, że podnieca cię tylko to, co rzeczywiste.
– Twój plan nie jest rzeczywisty?
Zostawili samochód na krótkoterminowym parkingu na lotnisku Kennedy’ego i dziesięć minut przed czasem znaleźli się przy terminalu przylotowym linii Continental.
– Stanę w kącie – oznajmił Win, gdy pojawili się pierwsi pasażerowie.
– Dlaczego?
– Żeby nie rzucić cienia na wasze powitanie. Zresztą będę miał stamtąd lepszy widok na kuperek pani Collins.
Cały Win.
Dwie minuty później Terese Collins zeszła – by użyć fachowego języka przewoźników – z pokładu, wystrojona „niedbale” w białą bluzkę i zielone spodnie. Kasztanowe włosy miała związane w koński ogon. Ludzie trącali się łokciami, szeptali i dyskretnie pokazywali ją sobie, obrzucając ukradkowymi spojrzeniami, które mówią: „Poznaję cię, ale nie myślę się łasić”.
Terese podeszła do Myrona i obdarzyła go uśmiechem, z repertuaru „A teraz przerwa na reklamy”. Nieznacznym, krótkim i przyjacielskim, lecz zarazem przypominającym telewidzom, że w swoim programie mówi o wojnach, epidemiach i tragediach, dlatego szeroki, zadowolony uśmiech byłby nie na miejscu. Uściskali się odrobinę za mocno i Myron znów poczuł przypływ znajomego smutku. Powtarzało się to za każdym razem, kiedy to robili – miał wrażenie, że coś się w nim od nowa kruszy. To samo wyczuwał u niej.
Podszedł Win.
– Witaj, Win – powiedziała.
– Witaj, Terese.
– Znów przyglądasz się mojej pupie.
– Owszem. Lecz wolę słowo „kuperek”.
– Nadal świetny?
– Pierwsza klasa.
– Ahm! – chrząknął Myron. – Zaczekajcie na klasyfikatora drobiu.
Win i Terese wymienili spojrzenia i wywrócili oczami.
Myron pomylił się. Emily nie była ulubienicą Wina. Była nią Terese, choć wyłącznie dlatego, że mieszkała bardzo daleko.
– Jesteś żałosnym, głodnym uczuć typem, który czuje się niespełniony bez stałej dziewczyny – rzekł mu kiedyś Win. – Najlepsza jest niezależna kobieta, która mieszka tysiąc mil od ciebie.
Zaczekali na bagaż, a Win poszedł po jaguara. Terese patrzyła, jak odchodzi.