Doszedł do sklepu Sharper Image, jednego z niewielu miejsc na świecie, gdzie słowa takie jak shiatsu i jonizacja nikogo nie śmieszą. Usiadł na fotelu do masażu (nastawionym na „ugniatanie”) i rozważył, czy nie fundnąć sobie naturalnej wielkości figury wojownika z Gwiezdnych wojen, przecenionego z 5500 dolarów na marne 3499. Jak znalazł dla nuworysza. Drobna rada: jeżeli w sklepie Sharper Image nabyłeś naturalnej wielkości wojownika z Gwiezdnych wojen, wyjmij najbardziej platynową z osobistych kart, wręcz ją najbliższemu kasjerowi i dokup sobie naturalność.
Zadzwoniła komórka.
– To federalni – poinformował go Win.
– Jejku!
– Właśnie.
– Nie ma sensu za nimi jechać.
– Nie ma.
Myron spostrzegł za plecami dwóch mężczyzn w garniturach i okularach przeciwsłonecznych, którzy odrobinę za gorliwie oglądali szampony owocowe na wystawie Garden Botanica. Dwóch w garniturach i ciemnych okularach? To ci zbieg okoliczności.
– Śledzą mnie w środku – poinformował.
– Jeśli przyłapią cię z damską bielizną, nakłam, że to dla żony – poradził Win.
– Ty tak robisz?
– Nie rozłączaj się.
Ich stara sztuczka. Dzięki temu Win mógł słyszeć, co się dzieje. No dobrze, co dalej? Myron ruszył. Przy następnej wystawie stało dwóch innych federalnych w garniturach. Obrócili się ku niemu i zmierzyli go wzrokiem. To się nazywa śledzenie. Obejrzał się. Pierwsi dwaj wciąż tam byli.
Dwóch w przodzie zastąpiło mu drogę. Dwóch z tyłu ją odcięło.
Zatrzymał się i przyjrzał wszystkim czterem.
– Wypróbowaliście przeceniony nawilżający krem do twarzy ze sklepu Aveda, panowie? – spytał.
– Pan Bolitar?
– Tak.
Jeden z federalnych, niski, z fryzurą jak spod kosiarki, błysnął odznaką.
– Agent specjalny Fleischer z Federalnego Biura Śledczego – przedstawił się. – Chcielibyśmy zamienić z panem słowo.
– Na jaki temat?
– Pozwoli pan z nami?
Miny mieli służbowo kamienne. Nie potrafił z nich wyczytać niczego. Pewnie nic nie wiedzieli. Byli chłopcami na posyłki. Wzruszył ramionami i poszedł z nimi. Dwóch wsiadło do białego oldsa ciery. Dwóch pozostało z nim. Jeden otworzył drzwiczki czarnego oldsa i skinieniem głowy zachęcił Myrona, by wsiadł. W środku było bardzo czysto. Myron przesunął dłonią po miłych, gładkich siedzeniach.
– To skóra koryncka? – spytał.
Agent Fleischer odwrócił się do niego.
– Nie, proszę pana, koryncka jest w fordach granadach.
Słusznie.
Zamilkli. Radio nie grało. Myron usiadł wygodnie. Rozważał, czy zadzwonić do Emily i odłożyć kolację bez sosu sojowego, ale nie chciał, by słyszeli to federalni. Siedział więc nieruchomo i milczał. Nieczęsto mu się to zdarzało. Dziwne uczucie, choć pasujące do sytuacji.
Pół godziny później znalazł się w podziemiu nowoczesnego wieżowca w Newark. Usiadł przy stole, kładąc ręce na lepkim blacie. W pomieszczeniu z betonowymi ścianami o fakturze i barwie zaschniętej owsianki było tylko jedno zakratowane okno. Policjanci przeprosili i wyszli. Myron westchnął. W chwili gdy pomyślał, że zastosowali metodę „poczeka, to zmięknie”, drzwi otworzyły się z rozmachem.
Pierwsza weszła kobieta. W sportowej marynarce, pomarańczowej jak dynia, niebieskich dżinsach, sportowych butach i z kolczykami w uszach – kulami na łańcuszkach. Na usta cisnęło się słowo „krzepka”. Była krzepka, ale nie potężna. Krzepkie było w niej wszystko, nawet włosy barwy kukurydzy z puszki. Brunet, który wjechał za nią na smudze jej perfum, był karykaturalnym chudzielcem ze szpiczastą głową i rzadkimi przylizanymi włosami. Przypominał ołówek.
– Dzień dobry, panie Bolitar – powiedział.
– Dzień dobry.
– Jestem Rick Peck, agent specjalny. A to agent specjalny, Kimberly Green.
Pomarańczowa Green ruszyła naprzód niczym lwica w klatce. Myron skinął jej głową. Odwzajemniła mu skinienie, lecz niechętnie, jak uczennica, której nauczycielka kazała przeprosić za coś, czego nie zrobiła.
– Chcielibyśmy zadać panu kilka pytań – dokończył Peck.
– Na jaki temat?
– Odwiedził pan dziś na Acre Drive dwadzieścia cztery niejakiego Stana Gibbsa – odparł Peck, wpatrując się w notatki, jakby czytał. – Zgadza się?
– Niejakiego? To wy go nie znacie?
Peck i Green wymienili spojrzenia.
– Panie Bolitar, liczymy na pańską współpracę. Odwiedził pan pana Gibbsa? – spytał Peck.
– Przecież wiecie.
– Dobrze, dziękuję. – Peck coś wolno zapisał. Podniósł wzrok. – Bardzo nas interesuje charakter pańskiej wizyty.
– Dlaczego?
– Jest pan pierwszą osobą, która odwiedziła pana Gibbsa w jego nowym miejscu zamieszkania.
– Pytałem, dlaczego was to interesuje.
Green splotła ręce i znów wymieniła spojrzenia z Peckiem.
– Pan Gibbs jest przedmiotem toczącego się śledztwa – odparł Peck.
Myron czekał. Milczeli.
– To dużo wyjaśnia – rzekł wreszcie.
– W tej chwili nie mogę powiedzieć nic więcej.
– Tak jak ja.
– Słucham?
– Jeśli wy nie możecie powiedzieć nic więcej, to ja również.
Kimberly Green położyła ręce na stole i odsłoniła w grymasie zęby – krzepkie? – pochylając się tak, jakby go miała ugryźć. Jej włosy barwy kukurydzy z puszki zalatywały płynem do trwałej. Wpatrzyła się groźnie w Myrona – z pewnością przeczytała instrukcję, jak mrozić przestępców wzrokiem – i wreszcie zabrała głos.
– Rozegramy to tak, pacanie! My będziemy pytać, a pan słuchać i odpowiadać. Doszło?
Myron skinął głową.
– Chcę mieć jasność, czy dobrze zrozumiałem – odparł. – Gra pani złego glinę, tak?
– Panie Bolitar – przejął inicjatywę Peck – nie szukamy kłopotów. Bardzo nam jednak zależy na pańskiej współpracy w tej sprawie.
– Jestem aresztowany?
– Nie.
– W takim razie, do widzenia.
Myron zrobił ruch, żeby wstać, ale Kimberly Green pchnięciem usadziła go na krześle.
– Siad, pacanie. – Spojrzała na Pecka. – On może być w to zamieszany – powiedziała.
– Myślisz?
– A z jakiego innego powodu unikałby odpowiedzi na pytania?
– Wspólnictwo? – Peck skinął głową. – To pasuje.
– Możemy go aresztować – powiedziała Green. – Zamknąć na noc, dać przeciek do prasy.
Myron spojrzał na nią.
– Zatkało mnie – rzekł. – Naprawdę… się… wystraszyłem. Zatkało mnie na amen.
Green zmrużyła oczy.
– Słucham?!
– Proszę nic nie mówić. Zgadnę. Jestem winien współsprawstwa w przestępstwie? Ten paragraf lubię najbardziej. Czy kogoś już za to zamknięto?
– Dla pana to zabawa?
– Tak. À propos, dlaczego wszyscy jesteście agentami „specjalnymi”? Takie nazwy wymyślają w zabawie dzieci, które chcą się poczuć ważne. „Awansujemy cię, Barney, z agenta na agenta specjalnego!”. Następna szarża to agent superspecjalny?
Green chwyciła go za klapy i odchyliła wraz z krzesłem do tyłu.
– To nie jest śmieszne! – powiedziała.