Выбрать главу

– Tak.

– Stwierdzenie to jest prawdziwe, ale w innym sensie, niż się sądzi. Szkoła wyrywa dzieci z ciepłego rodzicielskiego kokonu. Uczy je terroryzować innych lub ulegać terrorowi. Uczy okrucieństwa. Uczy, że mama i tata kłamali, mówiąc im, że są jedyni i wyjątkowi.

Myron milczał.

– Pan się z tym nie zgadza?

– Ja nie uczę w przedszkolu.

– To unik, panie Bolitar.

Myron wzruszył ramionami.

– Uczą się zachowań społecznych – odparł. – To twarda lekcja. Na takich lekcjach wszyscy uczą się na własnych błędach.

– Innymi słowy, uczą się, że istnieją pewne granice?

– Tak.

– Ciekawe. I chyba prawdziwe. Powołałam się na przykład z wywoływaniem zdjęć.

– Tak.

– Szkoła tylko je wywołuje. Ale ich nie robi.

– Owszem – odparł Myron, nieskory, by podążyć za jej wywodem.

– Chcę powiedzieć, że gdy dzieci te trafiają do przedszkola, niemal wszystko jest już przesądzone. Potrafię przewidzieć i w dziewięćdziesięciu procentach się nie mylę, które z nich osiągnie sukces, komu się nie powiedzie, kto będzie szczęśliwy, a kto skończy w więzieniu. Ma na to pewien wpływ Hollywood i gry wideo. Zwykle jednak rozpoznaję, które dziecko będzie oglądało za dużo brutalnych filmów i za często grało w brutalne strzelanki.

– Dostrzega to pani już u pięciolatków?

– Tak, na ogół.

– I nic się nie da zrobić? Te dzieci nie mogą się zmienić?

– Nie mogą? Och, pewnie mogą. Ale już weszły na swoją ścieżkę i choć wciąż mogą obrać inną, większość tego nie robi. Bo łatwiej na niej pozostać.

– Zadam więc nieśmiertelne pytanie: to kwestia natury czy wychowania?

– Ciągle mi je zadają – odparła z uśmiechem pani Joyce.

– I?

– Odpowiem, że wychowania. Wie pan dlaczego?

Myron potrząsnął głową.

– Wiara w wychowanie jest jak wiara w Boga. Można się mylić, ale można też wygrać wszystko. – Splotła dłonie, pochylając się w jego stronę. – Ale do rzeczy. Czym mogę panu służyć, panie Bolitar?

– Czy pamięta pani Dennisa Leksa?

– Pamiętam wszystkich moich podopiecznych. Dziwi to pana?

– Uczyła pani inne dzieci Leksów? – spytał, nie chcąc znów zbaczać z tematu.

– Wszystkie. Po opublikowaniu swojego bestselleru ich ojciec dokonał wielu zmian. Ale dzieci pozostawił tutaj.

– Co może mi pani powiedzieć o Dennisie?

Pani Joyce poprawiła się na krześle i przyjrzała się Myronowi tak uważnie, jakby widziała go pierwszy raz.

– Nie chcę być niegrzeczna, ale czy zdradzi mi pan wreszcie powód swej wizyty? Rozmawiam z panem, nadużywając zapewne czyjegoś zaufania, bo wyczuwam, że przyjechał pan tu w bardzo konkretnym celu.

– Jakim, pani Joyce?

– Niech pan sobie daruje gierki – odparła ze stalowym błyskiem w oku.

Miała rację.

– Próbuję znaleźć Dennisa Leksa – powiedział.

Peggy Joyce nie zareagowała.

– Wiem, że zabrzmi to dziwnie – ciągnął. – Ale wygląda na to, że po skończeniu tego przedszkola zapadł się pod ziemię.

Wpatrzyła się przed siebie, ale nie wiedział w co. W nagą ścianę? Nie wisiały tu żadne zdjęcia, dyplomy ani rysunki dzieci.

– Nie po jego skończeniu – odparła. – W trakcie.

Zapukano do drzwi.

– Proszę – powiedziała Peggy Joyce.

Weszła panna Simmons z chłopczykiem. Miał zwieszoną głowę i płakał.

– James musi dojść do siebie – powiedziała.

Peggy Joyce skinęła głową.

– Niech się położy na macie.

James łypnął na Myrona i wyszedł z panną Simmons.

– Co się stało z Dennisem Leksem? – spytał Myron.

– Trzydzieści lat czekałam, aż ktoś zada mi to pytanie.

– A jak brzmi odpowiedź?

– Przede wszystkim chcę wiedzieć, dlaczego pan go szuka.

– Próbuję znaleźć dawcę szpiku kostnego. Może nim być Dennis Lex.

Myron podał jej minimum szczegółów.

– Nic panu nie pomogę – powiedziała, kościstą dłonią dotykając twarzy. – To było tak dawno temu.

– Proszę, pani Joyce. Jeśli go nie znajdę, umrze dziecko. Jest pani moją jedyną szansą.

– Rozmawiał pan z rodziną?

– Tylko z jego siostrą Susan.

– Co panu powiedziała?

– Nic.

– Nie bardzo wiem, co mogę dodać.

– Na przykład, jaki był Dennis.

Westchnęła i ułożyła ręce na udach.

– Był jak inni Leksowie, bardzo bystry, rozważny, zamyślony, może odrobinę za bardzo jak na takiego malca. Z reguły staram się o to, by dzieci trochę wydoroślały. W przypadku małych Leksów nie było to potrzebne.

Myron skinął głową, chcąc zachęcić ją do mówienia.

– Dennis był najmłodszy. Pewnie już pan to wie. – W tym samym czasie chodził tu jego brat, Bronwyn. Susan była najstarsza.

Urwała, jakby nie była pewna, co powiedzieć.

– Co się stało z Dennisem?

– Pewnego dnia on i Bronwyn nie przyszli do przedszkola. Ich ojciec poinformował mnie przez telefon, że zabiera synów na nieplanowane wakacje.

– Dokąd?

– Nie powiedział. Nie podał żadnych szczegółów.

– Proszę mówić.

– To właściwie wszystko, panie Bolitar. Bronwyn wrócił po dwóch tygodniach. Dennisa już nie zobaczyłam.

– Zadzwoniła pani do jego ojca?

– Oczywiście.

– Co powiedział?

– Że Dennis nie wróci.

– Spytała pani dlaczego?

– Oczywiście. Ale… zetknął się pan z Raymondem Leksem?

– Nie.

– Takiego człowieka się nie wypytuje. Wspomniał coś o nauce w domu. A gdy nie rezygnowałam, dał jasno do zrozumienia, że to nie moja sprawa. Przez lata śledziłam losy tej rodziny, nawet gdy stąd wyjechali. Ale, podobnie jak pan, nie słyszałam więcej o Dennisie.

– Jak pani myśli, co się z nim stało?

Spojrzała na Myrona.

– Uznałam, że umarł.

Choć jej słowa nie były zaskoczeniem, podziałały jak wielka pompa, która wysysa powietrze.

– Dlaczego? – spytał.

– Doszłam do wniosku, że zachorował i dlatego zabrali go z przedszkola.

– Dlaczego pan Lex miałby to ukrywać?

– Nie wiem. Po tym, jak jego powieść stała się bestsellerem, nabawił się paranoi na punkcie prywatności. Ma pan pewność, że dawca, którego pan szuka, to Dennis Lex?

– Nie mam.

Peggy Joyce strzeliła palcami.

– Zaraz, mam coś, co może pana zainteresować. – Wstała, otworzyła szufladę z aktami i po krótkich poszukiwaniach wpatrzyła się w to, co z niej wyciągnęła. Zamknęła szufladę łokciem. – Zrobiono je dwa miesiące przed odejściem Dennisa. Wręczyła mu starą fotografię, nie tyle spłowiałą, ile pozieleniałą. Było na niej piętnaścioro dzieci i dwie przedszkolanki, w tym znacznie młodsza Peggy Joyce. Lata nie obeszły się z nią okrutnie, niemniej upłynęły. W czarnym małym prostokącie widniał napis: PRZEDSZKOLE SHADY WELLS MONTESSORI, oraz rok.

– Który to Dennis?

Wskazała chłopca siedzącego w pierwszym rzędzie. Miał fryzurę Niezłomnego Wikinga i uśmiechał się, choć nie oczami.