– A może przedtem mi oddasz? – zagadnął Grover.
Myron wpatrzył się w niego.
– Śmiało. – Grover rozłożył ręce. – Uderz mnie w brzuch. No dalej, walnij mnie z całej siły.
– Pardon moi – wtrącił Win. – Czy pańskie zaproszenie obejmuje moją osobę?
Grover spojrzał na niego jak na smakowitą tartinkę.
– Słyszałem, że jest pan niezły – odparł.
– „Niezły”. – Win przeniósł wzrok na Myrona. – Monsieur Grover słyszał, że jestem „niezły”.
– Win – ostrzegł Myron.
Cios kolanem w krocze był tak silny, że wbił Granitowemu jądra aż do żołądka. Ochroniarz złożył się bezgłośnie jak kiepska „ręka” w partii pokera.
– Zaraz, powiedział pan: „w brzuch”? – spytał Win, marszcząc brwi. – Muszę popracować nad celnością. Być może ma pan rację. Może istotnie jestem tylko „niezły”.
Win kopnął go w głowę podbiciem stopy. Klęczący z dłońmi wciśniętymi między nogi Grover przewrócił się jak kręgiel. Drugi ochroniarz uniósł pod spojrzeniem Wina ręce i prędko wycofał się do kąta.
– Przekaże pan kolegom, że jestem „niezły”? – spytał Win.
Ochroniarz skinął głową.
– Wystarczy – rzekł Myron.
– Melduj, Zorra – powiedział Win do komórki.
– Stoją jak słupy, przystojniaku.
– W takim razie wjedź na górę. Pomożesz sprzątnąć.
– Sprzątnąć?! Zorra leci, pędzi.
Win zaśmiał się.
– Wystarczy – powtórzył Myron. Nie dostał odpowiedzi, ale na nią nie liczył. – Idziemy.
Wziął pod rękę Susan Lex i wyciągnął ją na klatkę schodową. Zobaczył, że z dołu nadbiega w podskokach Zorra. W szpilkach! Musiał zostawić dwóch nieuzbrojonych ludzi na pastwę jego i Wina. Zgroza. Ale nie miał wyboru.
– Musi mi pani pomóc – zwrócił się do Susan Lex, mocno trzymając ją za łokieć.
Spojrzała na niego hardo, z dumnie uniesioną głową.
– Przyrzekam, że wszystko zostanie między nami – ciągnął. – Nie mam interesu w szkodzeniu pani i pani rodzinie. Ale zawiezie mnie pani do Dennisa.
– A jeżeli odmówię?
Myron spojrzał na nią wymownie.
– Zrobi mi pan krzywdę? – spytała.
– Dopiero co pobiłem niewinnego człowieka.
– Kobietę też pan pobije?
– Nie chciałbym być oskarżony o seksizm.
Choć nie zmieniła wyzywającej miny, to w przeciwieństwie do Chase’a Laytona wiedziała, na czym świat stoi.
– Zdaje pan sobie sprawę, jaką władzą dysponuję.
– Tak.
– A więc wie pan, co pana czeka po wszystkim?
– Nie dbam o to. Porwano trzynastoletniego chłopca.
Niemal się uśmiechnęła.
– A powiedział pan, że wymaga on przeszczepu szpiku kostnego.
– Nie mam czasu na tłumaczenia.
– Mój brat nie ma z tym nic wspólnego.
– Słyszę to od początku.
– Bo to prawda.
– Więc proszę o dowody.
W rysach Susan Lex zaszła zmiana, jej napięta twarz rozluźniła się i zagościł na niej dziwny spokój.
– Dobrze. Jedźmy – powiedziała.
33
Kierując się jej wskazówkami, dojechał FDR Drive do Harlem River Drive i skierował ponownie na północ autostradą nr 684. Gdy znaleźli się w Connecticut, na drogach zrobiło się znacznie spokojniej. Lasy zgęstniały. Zabudowa się przerzedziła. Ruch zmalał niemal do zera.
– Dojeżdżamy – oznajmiła Susan Lex. – Chcę poznać prawdę.
– Mówię prawdę.
– No dobrze… Ale jak pan zamierza się z tego wykręcić?
– Z czego?
– Zabije mnie pan?
– Nie.
– Przecież pana dopadnę. W najlepszym razie podam do sądu.
– Już powiedziałem: nie dbam o to. Ale mam coś w zanadrzu.
– Tak?
– Ocali mnie Dennis.
– Jakim cudem?
– Jeżeli jest porywaczem Siej Ziarno…
– Nie jest.
– …albo ma z nim coś wspólnego, to porwanie pani wyda się przy tym błahostką.
– A jeżeli nim nie jest?
Myron wzruszył ramionami.
– To przynajmniej dowiem się, co chce pani ukryć przed światem. Zawrzyjmy umowę. Ja nie powiem, co zobaczyłem, a pani zostawi mnie w spokoju.
– Mogę też pana zabić.
– Nie wierzę w to.
– Nie?
– Pani nie jest zabójczynią. Zresztą byłoby z tym za dużo zachodu. Pozostawiłbym dowody. Chroni mnie Win. W sumie skórka za wyprawkę.
– Zobaczymy – odparła Susan Lex, ale nie sztywno. – Proszę skręcić tam.
Wskazała w lewo na gruntową drogę, która wyrosła jak spod ziemi. Pięćdziesiąt metrów dalej była portiernia. Kiedy Myron zatrzymał się przy niej, Susan Lex pochyliła się i uśmiechnęła do strażnika. Dał znak, żeby wjechali za bramę. Nie było tu żadnych napisów, żadnych znaków, nic. Sceneria przywodziła na myśl obóz wojskowy.
Za bramą gruntowa droga zmieniała się w brukowaną. Nowy czarno-szary bruk wyglądał jak po ulewie. Po obu stronach tłoczyły się jak gapie na defiladzie drzewa. Kiedy droga się zwęziła, a drzewa zbliżyły do siebie, Myron skręcił w lewo i przejechał przez bramę z kutego żelaza strzeżoną przez dwa kamienne sokoły.
– Gdzie jesteśmy? – spytał.
Susan Lex nie odpowiedziała.
Dwór zdawał się rozpychać zieleń, torując sobie drogę łokciami. Jego biała klasyczna fasada w stylu georgiańskim była nadmiernie okazała. Neoklasyczne okna, pilastry, frymuśne przyczółki, rzeźbione balkony, ceglane naroża i mury z prawdziwego kamienia zdobiły zielone wici bluszczu. A w samym środku idealnie symetrycznej budowli znajdowały się wielkie dwuskrzydłe drzwi.
– Niech pan wjedzie na tamten parking.
Myron podążył wzrokiem za palcem towarzyszki. Na brukowanym parkingu stało ze dwadzieścia samochodów różnych marek. BMW, dwie hondy accord, trzy mercedesy różnych typów, fordy, terenówka i jeden czterodrzwiowy wóz rodzinny. Typowa amerykańska mieszanka. Jeszcze raz spojrzał na za duży dwór i dostrzegł rampy. Było ich sporo. Przyjrzał się pojazdom. Tablice rejestracyjne kilku wskazywały, że są to wozy lekarzy.
– Szpital – powiedział.
Susan Lex uśmiechnęła się.
– Chodźmy.
Poszli ścieżką wybrukowaną cegłami. Na klombach pracowali na kolanach ogrodnicy w rękawicach. Z naprzeciwka nadeszła kobieta. Uśmiechnęła się uprzejmie, ale nic nie powiedziała. Przez łukowate drzwi weszli do piętrowego holu. Siedząca przy biurku kobieta wstała, lekko zmieszana.
– Nie spodziewaliśmy się pani wizyty – usprawiedliwiła się.
– Nic nie szkodzi.
– Nie zabezpieczyliśmy kliniki.
– Nie szkodzi.
– Tak, proszę pani.
Susan Lex, nie zwalniając kroku, weszła na wielkie schody po lewej. Trzymała się środka, nie dotykała poręczy. Myron podążył za nią.
– O jakim zabezpieczeniu mówiła recepcjonistka? – spytał.
– Na mój przyjazd opróżniają korytarze i nie ma na nich nikogo.
– By dochować tajemnicy?
– Tak – odparła z marszu. – Jak pewnie pan spostrzegł, nie wymieniła mojego nazwiska. Przestrzegają dyskrecji.
Na ostatnim piętrze Susan Lex skręciła w lewo. Ściany pustego korytarza pokrywała tapeta tłoczona w klasyczny kwiecisty wzór. Nie było stolików, krzeseł, obrazów w ramach, orientalnych chodników. Minęli z tuzin pokojów. Drzwi były otwarte tylko w dwóch. Bardzo szerokie, jak w szpitalu dziecięcym, który odwiedził. Na wózki, nosze i podobne.