— Może załoga, złożona głównie z Hisagaziańczyków mogłaby popłynąć twoim statkiem po płynny kamień. Kilku twoich ludzi, Rovic, popłynęłoby z nimi jako doradcy. Reszta zostałaby tutaj w roli zakładników.
Mój kapitan nie odpowiedział. — Nic nie rozumiecie — jęknął Val Nira. — Sprzeczacie się nie wiadomo o co! Kiedy moi ludzie tu przybędą, nie będzie już więcej wojen, ucisku, wyleczą was ze wszystkich chorób. Nauczą przyjaźni i równości. Błagam was… — Wystarczy — przerwał mu Iskilip. — Wrócimy do tego jutro, a teraz pójdziemy spać. Jeśli ktokolwiek będzie mógł zasnąć po tylu dziwnych słowach.
Rovic spojrzał na Guzana, omijając wzrokiem króla. — Zanim podejmiemy decyzje — zacisnął palce na rękojeści szpady tak mocno, że paznokcie zrobiły się białe, ale głos nawet mu nie zadrżał — najpierw chce zobaczyć ten Statek. Czy możemy udać się tam jutro?
Iskilip był królem, ale skulił się w swojej szacie z piór. Guzan kiwnął głową na znak, że się zgadza.
Życzyliśmy sobie dobrej nocy i wyszliśmy. Zbliżała się pełnia Tambura i dziedziniec zalany był zimną poświatą, ale chata stała w cieniu świątyni. W oświetlonych światłem lampy drzwiach widniała wątła sylwetka Val Nira z gwiazd. Patrzył w ślad za nami aż nie zniknęliśmy w oddali.
W drodze powrotnej Guzan i Rovic targowali się ostro. Statek znajdował się o dwa dni marszu w głąb lądu, na stokach góry Ulas. Mieliśmy go obejrzeć, ale tylko dwunastu Montaliriaficzyków mogło wziąć udział w wyprawie. A potem mieliśmy ustalić dalsze przedsięwzięcia.
Latarnie na rufie naszej karaweli rzucały żółte światło. Dziękując Iskilipowi za gościnę, Rovic i ja wróciliśmy tam na nocleg. Wartownik przy schodni zapytał czego się dowiedziałem.
— Zapytaj mnie jutro — odparłem wymijająco. — Dziś już mi się kreci w głowie.
— Wstąp do mnie na kielich wina zanim pójdziemy odpocząć zaprosił mnie kapitan.
Bóg jeden wie, jak tego potrzebowałem. Weszliśmy do niskiego pokoiku, zatłoczonego żeglarskimi przyrządami, książkami i mapami. Rovic usiadł za stołem i wskazał mi krzesło. Napełnił dwa kielichy z ouaynijskiego kryształu. Czułem, że myśli o doniosłych sprawach — o wiele ważniejszych niż ocalenie naszego życia. Przez chwilę sączyliśmy wino w milczeniu. Drobne fale pluskały, wartownicy stąpali na pokładzie, cisza. W końcu Rovic wyprostował się, patrząc na rubinowe wino na stole.
— No i jak, chłopcze — powiedział — co o tym myślisz? — Sam nie wiem co mam myśleć, kapitanie.
— Ty i Froad jesteście trochę przygotowani do wieści, że gwiazdy są słońcami. Jesteście wykształceni. Jeśli chodzi o mnie, to tyle już dziwnych rzeczy przeżyłem… Ale reszta naszych ludzi…
— Co za ironia losu, że barbarzyńcy tacy jak Guzan od dawna o tym wiedzą — od czterdziestu lat mają tego starca z nieba — czy on naprawdę jest prorokiem, kapitanie?
— Zaprzecza temu. Gra rolę proroka, bo musi, ale to oczywiste, że wszyscy książęta i panowie w tym królestwie wiedzą, że jest to tylko sztuczka. Iskilip jest już stary i prawie całkiem nawrócony na tę sztuczną wiarę. Gadał coś o proroctwach, które Val Nira wygłaszał dawno temu, prawdziwych proroctwach. Ba! Zawodna pamięć i pobożne życzenia. Val Nira jest tak samo zwykłym i omylnym człowiekiem jak ja. My Montaliriańczycy jesteśmy takimi samymi ludźmi jak Hisagazi, chociaż nauczyliśmy się stosować metal wcześniej od nich. Ludzie Val Niry z kolei wiedzą więcej niż my, ale też są tylko śmiertelnikami, na Niebie. Muszę pamiętać, że tak właśnie jest. — Guzan pamięta.
— Brawo, chłopcze! — Rovic uśmiechnął się. — On jest sprytny i śmiały. Zrozumiał, że ma szansą osiągnąć coś więcej niż zarządzanie mało znaczącą wyspą. Nie pozwoli tej szansie umknąć bez walki. Jak każdy obłudnik, nas posądza o knucie tego, co sam zamierza zrobić.
— Ale co!
— Przypuszczam, że chce mieć Statek dla siebie. Val Nita powiedział, że łatwo nim latać. Podróż miedzy gwiazdami byłaby niemożliwa dla każdego oprócz niego i żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie próbowałby zostać piratem na Mlecznej Drodze. Jednakże… gdyby Statek został tutaj, ten, do kogo by należał, mógłby podbić wiecej narodów niż sam Lame Darveth.
Osłupiałem. — Czy uważasz, że Guzan nie próbowałby nawet szukać Raju?
Rovic w zamyśleniu patrzył na swój kielich. Zrozumiałem, że chce być sam. Wymknąłem się cicho do mojej koi na rufie. Kapitan wstał przed świtem. Popędzał załogę i najwyraźniej podjął już jakąś decyzję, niezbyt przyjemną. Ale kiedy już raz coś postanowił, nigdy nie zmieniał zdania. Długo rozmawiał z Etienem, który wyszedł z kajuty przestraszony. Dla dodania sobie odwagi bosman ostrzej dyrygował ludźmi.
Na wyprawę mieli pójść Rovic, Froad, ja, Etien i ośmiu marynarzy. Wszyscy zaopatrzeni zostali w hełmy, muszkiety i ostrą broń. Ponieważ Guzan powiedział nam, że do statku prowadzi ubita ścieżka, przygotowaliśmy wóz do przewożenia zapasów. Etien nadzorował jego załadowanie. Zdumiałem się widząc, że prawie cały, aż jęknęły osie, założony był beczkami z prochem. Ale przecież nie zabieramy armaty! — zaprotestowałem.
— Rozkaz szypra — warknął Etien. Odwrócił się do mnie plecami. Jedno spojrzenie na twarz Rovica wystarczyło, by powstrzymać nas od pytania o powód. Przypomniałem sobie, że będziemy wędrować na szczyt góry. Wóz pełen prochu i zapalony lont wystarczy pchnąć go w dół na wrogą armie, by wygrać bitwę. Ale czy Rovic spodziewał się otwartej walki tak szybko?
Z całą pewnością rozkazy, które wydał pozostającym na statku marynarzom i oficerom wskazywały na to, że właśnie tak było. Mieli zostać na pokładzie Złotego Skoczka, gotowi do natychmiastowej walki lub ucieczki.
O wschodzie słońca odmówiliśmy modlitwę do Bożej Córki i wymaszerowaliśmy z portu. Lekka mgiełka była rozpostarta nad zatoką, blady sierp Tambura wisiał nad cichym Nikum.
Guzana spotkaliśmy przy świątyni. Dowodził nimi syn Iskilipa, ale książę ignorował młodzieńca podobnie jak i my. Mieli ze sobą stu ludzi w łuskowatych zbrojach, o ogolonych głowach, pokrytych na całym ciele wizerunkami smoków i burz. Pierwsze promienie słońca lśniły na obsydianowych ostrzach włóczni. Obserwowano nasze nadejście w milczeniu. Ale kiedy zbliżyliśmy się do tej bezładnej chmary, Guzan podszedł do nas. On też cały był okryty skórami i trzymał miecz, który dostał od Rovica na Yarzik. Rosa migotała na piórach jego płaszcza.
— Co macie na tym wozie? — zapytał. — Żywność — odparł Rovic.
— Na cztery dni?
— Odeślij do domu wszystkich z wyjątkiem dziesięciu twoich ludzi — powiedział chłodno Rovic — a ja odeślę ten wóz.
Zmierzyli się wzrokiem, aż wreszcie Guzan odwrócił się i dał rozkaz wymarszu. Ruszyliśmy — grupka Montaliriańczyków, otoczona pogańskimi wojownikami. Przed nami rozciągała się dżungla, morze zieleni, wznoszące się do połowy stoku Ulas. Wyżej były już tylko nagie czarne skały, uwieńczone czapą śniegu wokół dymiącego krateru.
Val Nira szedł między Rovicem a Guzanem. Dziwne, pomyślałem, że wygnaniec Boga był taki skurczony. Powinien iść potężny i wyniosły, z gwiazdą nad czołem. Przez cały dzień, w nocy, gdy rozbiliśmy obóz i znów następnego dnia Rovic i Froad wypytywali go o jego rodzinne strony. Nie słyszałem wszystkiego, bo musiałem, kiedy przypadła moja kolej, ciągnąć wóz wąską, pnącą się w górę, piekielną ścieżyną. Hisagazi nie mają zwierząt pociągowych, wiec nie używają kół i nie mają dobrych dróg. Ale to, co usłyszałem wystarczyło, bym długo nie mógł zasnąć.