Szliśmy szybko, a nasze buty skrzypiały głośno i strasznie. Nie oglądałem się za siebie. Nie mogłem. Nadal czułem się jak w koszmarnym śnie. Guzan i tak me pozwoliłby nam przejść, więc ruszyliśmy prosto na nich. Wyszedł naprzód, kiedy zatrzymaliśmy się przed obozem. Usłyszałem niewyraźnie jego słowa:
— No co, Rovic, co teraz? Gotowy jesteś do powrotu? — Tak — powiedział kapitan. — Wracamy do domu.
Guzan zmrużył oczy, coś przeczuwając. — Dlaczego zostawiliście wasz wózek? Co w nim jest?
— Zapasy. Idziemy.
Val Nira nie odrywał wzroku od naszych złowrogich pik. Z trudem wydobył z siebie głos — O czym wy mówicie? Po co zostawiać tutaj jedzenie? Będzie się psuło aż…aż… — Urwał spojrzawszy Rovicowi prosto w oczy. Zbladł.
— Coś zrobił? — szepnął.
Nagle Rovic zakrył twarz dłonią. — To co musiałem — powiedział stłumionym głosem. — Córko Boga, wybacz mi.
Człowiek z gwiazd patrzył na nas przez chwile. Potem odwrócił się i zaczął biec. Obok zaskoczonych wojowników, po zapylonym stoku, do Statku.
— Wracaj ! — ryknął Rovic. — Ty idioto, nigdy…
Spoglądał na małą, samotną postać i opuścił ręce. — Może tak będzie najlepiej — powiedział.
Guzan uniósł szpadę. W łuskowatym płaszczu z powiewającymi piórami wyglądał równie imponująco jak zakuty w stal Rovic. Powiedz mi co zrobiłeś — warknął — albo w jednej chwili zetnę ci głowę!
Nie zwracał uwagi na nasze muszkiety. On też miał swoje marzenie.
On też zobaczył, że już się nie spełnią, kiedy Statek eksplodował.
Nawet ten nieugięty pojazd nie mógł być silniejszy niż kilka beczek starannie rozlokowaneo prochu. Rozległ się huk, który zwalił mnie na kolana i kadłub pękł na pół. Białe kawały metalu rozprysły się po stoku. Widziałem jak jeden z nich uderzył w wielki głaz i rozbił go na części. Val Nira zniknął, zginął zanim zobaczył co się stało; więc w końcu Bóg ulitował się nad nim. Przez płomienie i dym, i piekielny hałas dostrzegłem jak Statek pada. Toczył się w dół, rozsypując swoje własne poszarpane wnętrzności. Góra zagrzmiała, poruszyła się i pochowała Statek w swym wnętrzu. Pył wzbił się w niebo.
To wszystko co miałem odwagę zapamiętać.
Hisagazi wrzeszcząc uciekli. Pewnie myśleli, że to koniec świata. Guzan stał w miejscu. Kiedy pył okrył nas i grób Statku i biały krater wulkanu, skoczył na Rovica. Muszkieter uniósł swą bron. Etien powstrzymał go. Staliśmy przyglądając się walce dwóch mężczyzn i wiedzieliśmy, że muszą to rozegrać sami. Szczękały ostrza i leciały iskry. Wreszcie zwyciężyła wprawa Rovica. Trafił Guzana w gardło.
Pochowaliśmy Guzana i ruszyliśmy przez dżunglę.
Tej nocy wojownicy pozbierali się na tyle, by nas zaatakować. Musieliśmy bronić się szpadami i pikami. Przerąbaliśmy sobie przez nich drogę w stronę morza.
Zrezygnowali z dalszej walki i pośpieszyli uprzedzić mieszkańców miasta. Kiedy dotarliśmy do Nikum, wszystkie siły Iskilipa otaczały Złotego Skoczka czekając na nas. Znów utworzyliśmy czworobok. Straciliśmy sześciu dobrych ludzi na poczerwieniałych ulicach. Kiedy nasi na statku zorientowali się, że Rovic wraca, zbombardowali miasto. To zapaliło dachy domów i odwróciło uwagę na tyle; że pomoc ze statku mogła do nas dołączyć. Przedarliśmy się do mola i weszliśmy na pokład.
Rozwścieczeni i odważni Hisagazi płynęli czółnami. Wspinali się jeden na drugiego i sporej grupie udało się wedrzeć na statek. Dopiero po zaciekłej walce oczyściliśmy z nich, pokład. Wtedy właśnie uszkodziłem sobie kręgi szyi, które do dzisiaj dają mi się we znaki.
Wreszcie wyszliśmy z zatoki. Wiał wschodni wiatr. Rozwinęliśmy wszystkie żagle i umknęliśmy pogoni. Policzyliśmy zabitych, opatrzyliśmy rany i poszliśmy spać.
O świcie, zbudzony bólem ramienia i o wiele gorszym bólem w środku, wdrapałem się do nadbudówki. Niebo było zachmurzone. Wiatr się wzmagał. Zimne i spienione, zielone morze ciągnęło się aż po chmurnie szary horyzont. Maszty skrzypiały, liny piszczały. Stałem tak godzina na chłodnym wietrze, uśmierzającym ból.
Usłyszałem za sobą kroki. Nie odwróciłem się. Wiedziałem, że to Rovic. Stał przez chwilę w milczeniu. Zauważyłem, że zaczyna siwieć.
W końcu nie patrząc na mnie, powiedział: — Rozmawiałem z Froadem, tego dnia. Zasmucił się, ale przyznał mi rację. Czy mówił ci coś o tym?
— Nie.
— Żaden z nas nigdy nie będzie miał ochoty o tym opowiadać. Po jakimś czasie odezwał się znowu: — Nie bałem się, że Guzan czy ktoś inny zagarnie Statek i spróbuje podbić świat. My Montaliriańczycy poradzilibyśmy sobie z takim łajdakiem. Nie bałem się też mieszkańców Raju. Ten nieszczęsny staruszek nie mógł kłamać. Nigdy nie zrobiliby nam krzywdy… rozmyślnie. Przywieźliby cenne podarki, nauczyli nas wiele i pozwolili zwiedzić ich gwiazdy.
— Wiec dlaczego?
— Któregoś dnia następcy Froada rozwiążą zagadki wszechświata — powiedział. — Kiedyś nasi potomkowie zbudują swój własny statek i wyruszą tam gdzie zapragną.
Spieniona woda odbijała się od burty. Mgiełka kropel zmoczyła nam włosy. Czułem smak soli na wargach.
— Zanim to nastąpi — ciągnął Rovic — przepłyniemy morza tej ziemi wzdłuż i wszerz, wejdziemy na góry, oswoimy tę ziemię, poznamy i zrozumiemy. Pojmujesz, Zhean? To właśnie odebrałby nam Statek.
Wtedy ja też mogłem zapłakać. Położył raka na moim zdrowym ramieniu i staliśmy tak razem, a Złoty Skoczek pod pełnymi żaglami sunął na zachód.