Выбрать главу

Słońce pogrążyło się w morzu. Noc nadeszła bezchmurna i chłodna. Wzeszły jaskrawe gwiazdy. Bęben wybijał takt jak uderzenia pulsu wyznaczając rytm dla pociągnięć wioseł. W powietrzu nie czuć było najlżejszego tchnienia wiatru. Teraz z kolei zimno stało się największą udręką.

Plecy Arrena zyskiwały trochę ciepła od stłoczonych nóg ludzi znajdujących się za nim, a lewy bok ogrzewał mu niemowa, który siedział skurczony, zawodząc jakiś monotonny rytm. Wioślarze zmienili się przy wiosłach; bęben znów wybijał takt. Arren tęsknił za ciemnością, jednak nie mógł zasnąć; bolały go kości, gdyż nie mógł zmienić pozycji. Siedział obolały, drżący, palony przez słońce. Wpatrywał się w gwiazdy, które przesuwały się po niebie za każdym pociągnięciem wioseł, a potem wracały na swoje miejsca, nieruchomiały, przesuwały się znowu, wracały, nieruchomiały…

Mężczyzna w obroży stał z kimś jeszcze pomiędzy tylną ładownią, a masztem. Mała kołysząca się na maszcie lampa rzucała na nich jasne błyski światła, wyłaniając z mroku sylwetki głów i ramion.

— Mgła, ty świński pomiocie — odezwał się cichy, nienawistny głos człowieka w obroży.

— Skąd mgła w Południowej Cieśninie o tej porze roku?

Przeklęte szczęście!

Bęben wybijał rytm. Gwiazdy kołysały się, przesuwały, nieruchomiały. Niemowa obok Arrena wzdrygnął się nagle, uniósł głowę i wydał okropny, nieartykułowany krzyk nocnego koszmaru.

— Spokój tam! — ryknął drugi z mężczyzn stojących przy maszcie.

Niemowa wzdrygnął się znowu i zamilkł zgrzytając zębami.

Gwiazdy niepostrzeżenie zapadły w nicość.

Maszt zafalował i zniknął. Zimna szarość mgielnej zasłony zdawała się spływać po plecach Arrena. Uderzenia bębna straciły rytm, by po chwili znowu go podjąć. Ale już wolniej.

— Gęsta jak zsiadłe mleko — odezwał się ochrypły głos gdzieś ponad Arrenem. — Hej tam, wiosłować! Najbliższa mielizna jest odległa stąd o dwadzieścia mil? — Zrogowaciała, pokryta bliznami stopa wynurzyła się z mgły, zatrzymała na chwilę tuż przy twarzy Arrena i czyniąc jeden krok, zniknęła.

We mgle nie czuło się ruchu w przód, lecz tylko przechyły i szarpnięcia wioseł. Bicie bębna dobiegało stłumione przez mgłę — powietrze było zimne i wilgotne. Mgła skraplała się na włosach Arrena i spływała na oczy; próbował łapać językiem krople i głęboko oddychał ociekającym wilgocią powietrzem, usiłując w ten sposób zaspokoić dręczące go pragnienie. Szczękał zębami. Zimny metal łańcucha kołysał się na jego udzie, a w miejscach, gdzie dotykał ciała, palił jak ogień. Bęben nagle umilkł.

Zapadła cisza.

— Trzymać rytm? Co się stało? — wykrzyknął ochrypły, świszczący głos z dziobu. Ale odpowiedź nie nadeszła.

Statek kołysał się lekko na spokojnym morzu. Za zamglonymi nadburciami nie było nic widać: pustka. Coś nagle otarło się o burtę. Dźwięk rozległ się wyraźnie i głośno w martwej, niesamowitej ciszy i ciemności.

— Jesteśmy na mieliźnie — wyszeptał jeden z więźniów, ale jego głos pochłonęła cisza.

Mgła pojaśniała, jakby rozgorzał w niej ogień. Arren coraz wyraźniej widział głowy spętanych wraz z nim ludzi — maleńkie krople wilgoci lśniły na ich włosach. Statek zakołysał się znowu. Arren przesunął się na tyle, na ile mu pozwoliły łańcuchy i wyciągnął głowę, aby zobaczyć, co się dzieje przed nim. Mgła jaśniała nad pokładem, jak księżyc za cienką chmurą — zimna i promieniująca. Wioślarze siedzieli jak wyciosane w kamieniu posągi. Załoga stała na śródpokładziu, a ich oczy błyszczały nieznacznie. Przy lewej burcie stał samotny mężczyzna. Z niego wydobywało się owo światło — z twarzy, z rąk i z laski, płonącej jak roztopione srebro.

U stóp promieniującego światłem mężczyzny kulił się ciemny kształt.

Arren próbował przemówić, ale nie mógł. Odziany w majestat światła, Arcymag podszedł do niego i uklęknął. Arren poczuł dotknięcie ręki i usłyszał jego głos. Czuł jak więzy na nadgarstkach i tułowiu opadają; w całej ładowni rozległ się grzechot łańcuchów. Lecz nikt się nie poruszył. Jedynie Arren próbował wstać, lecz nie mógł, gdyż całe ciało miał zdrętwiałe po długim bezruchu. Jego dłoń znalazła się w pełnym siły uścisku Arcymaga. Z jego pomocą wyczołgał się z ładowni i zwalił na pokład. Arcymag odszedł od niego, a zamglony przepych światła jarzył się na znieruchomiałych twarzach wioślarzy. Zatrzymał się przy człowieku, który kulił się przy balustradzie lewej burty.

— Nie karzę — odezwał się surowy czysty głos, zimny, jak zimne było to magiczne światło we mgle. — Lecz aby zadość stało się sprawiedliwości, Egre, wezmę na siebie aż tyle: rozkazuję, by twój głos zamilkł aż do dnia, kiedy znajdziesz słowo warte wypowiedzenia.

Wrócił do Arrena i pomógł mu stanąć na nogi.

— Chodź, chłopcze — powiedział i z jego pomocą Arren, utykając, ruszył z miejsca. Na wpół gramoląc się, na wpół spadając, zsunął się do łódki, która kołysała się przy burcie statku. Była to Dalekopatrząca; jej żagiel wyglądał we mgle jak skrzydło ćmy.

W niezmiennej ciszy i zupełnym spokoju światło zamarło, a łódka zawróciła i oddaliła się od burty statku. I niemal natychmiast wszystko inne zniknęło: i galera, i przyćmiona lampa na maszcie, nieruchomi wioślarze i czarne burty. Arrenowi wydawało się, że słyszy głosy wybuchając krzykami, jednak dźwięk był nikły i wkrótce przepadł. Trochę dalej mgła zaczęła rzednąć i rwać się, rozpływając w ciemności. Wypłynęli pod gwiazdy i Dalekopatrząca, cicha jak ćma, pomknęła po morzu wśród jasnej nocy.

Krogulec przykrył Arrena derkami i dał mu wody. Potem Arcymag nic nie mówiąc położył rękę na jego ramieniu, kiedy chłopiec niespodziewanie załkał. Dotknięcie jego dłoni dawało poczucie pewności i bezpieczeństwa. Ciepło, łagodne kołysanie łódki i napełniająca go otucha spowodowały, że Arren poczuł się lepiej.

Uniósł wzrok ku swemu towarzyszowi. Na jego ciemnej twarzy nie było śladu nieziemskiego blasku. Zaledwie go widział na tle gwiazd.

Łódka mknęła po morzu, kierowana zaklęciem. Fale, jakby w zadziwieniu, szeptały wzdłuż burt.

— Kim jest ten człowiek w obroży?

— Nieustanne kłamstwo. Morski rozbójnik, Egre. Nosi obrożę, aby ukryć bliznę na gardle, które mu kiedyś rozpłatano. Wydaje się, że porzucił piractwo dla handlu niewolnikami. Tym razem wyświadczył sobie jednak niedźwiedzią przysługę. — W suchym, spokojnym głosie zabrzmiał cień satysfakcji.

— Jak mnie odnalazłeś?

— Czary, przekupstwo… Zmarnowałem wiele czasu. Nie chciałem, aby się dowiedziano, że Arcymag i Strażnik Roke myszkował po slumsach Miasta Hort. Chciałem zachować moje przebranie tak długo, jak to możliwe. Jednak gdy przepytałem paru ludzi i kiedy w końcu okazało się, że statek niewolniczy odpłynął przed świtem, straciłem cierpliwość. Wsiadłem do Dalekopatrzącej i przywołałem wiatr w jej żagiel — a tego dnia w powietrzu panował zupełny spokój. Unieruchomiłem w tym czasie wiosła w dulkach na wszystkich statkach w zatoce — jak oni to sobie wyjaśnią, skoro całe czary to kłamstwa i powietrze, to już ich sprawa. Ale w pośpiechu i gniewie pomyliłem się i przepłynąłem obok statku Egre'a, który popłynął bardziej na południowy-wschód, aby uniknąć mielizn. Wszystko co czyniłem tego dnia, czyniłem źle. Miasto Hort nie przynosi szczęścia. W końcu utkałem czar odnajdujący i w ten sposób trafiłem w ciemnościach do statku. Czy nie powinieneś się teraz przespać?

— Nic mi nie jest, czuję się dużo lepiej. — Dreszcze ustąpiły miejsca lekkiej gorączce i Arren poczuł się rzeczywiście dobrze. Ciało miał słabe i omdlałe, ale myśli w zawrotnym tempie goniły jedna drugą. — Kiedy się obudziłeś? Co się stało z Zającem?