— Nie bój się. Ludziom o wiele łatwiej przychodzi działać, niż powstrzymać się od działania. Dalej będziemy czynić dobrze i źle… Gdyby jednak znowu zapanował nad nami król i tak jak dawnymi czasy szukał rady u maga, i gdybym to ja był tym magiem, powiedziałbym mu: — Panie mój, nie czyń nic, ponieważ właśnie to jest sprawiedliwe, godne pochwały i szlachetne. Nie czyń nic, ponieważ wydaje się właściwym tak postępować; czyń tylko to, co musisz, i czego nie możesz zrobić w żaden inny sposób.
W jego głosie było coś, co spowodowało, że Arren nie odrywał od niego oczu. Wydało mu się, że twarz maga znowu lśni blaskiem światła ukazując jastrzębi nos, pokryty bliznami policzek i ciemne, żywe oczy. Arren patrzył na niego z miłością, ale też i strachem, myśląc: „o tyle mnie przewyższa”. Przyglądając się czarodziejowi, uświadomił sobie w końcu, iż ów blask nie był magicznym światłem, zimną aureolą nie pozostawiającą na twarzy miejsca na cienie, lecz rzeczywistym światłem — zwyczajnym światłem poranka. Były jednak moce przewyższające jego moc. A minione lata nie obeszły się z Krogulcem lepiej niż z innymi ludźmi. Wiek pobruździł mu twarz zmarszczkami. Wyglądał na zmęczonego w coraz silniejszym świetle poranka. Ziewnął…
I tak patrząc, dziwiąc się i zastanawiając, Arren w końcu zasnął. A Krogulec siedział obok niego, obserwując nadchodzący świt i wschód słońca, jak ktoś kto pilnie przypatruje się swemu największemu skarbowi, z którym stało się coś złego — porysowanemu klejnotowi lub choremu dziecku.
5. SNY I MORZE
Późnym rankiem Krogulec uciszył magiczny podmuch, wzdymający dotychczas żagiel łódki, i pozwolił jej płynąć z naturalnym wiatrem, który łagodnie dmuchał na południe i zachód. Daleko, z prawej, wzgórza południowego Wathort przesuwały się pozostając w tyle — coraz bardziej niebieskie i małe, jak zamglone fale wznoszące się nad innymi falami.
Arren zbudził się. Morze wygrzewało się w gorącym, złotym słońcu południa — nieskończony bezkres wody pod bezkresną kopułą światła. Krogulec siedział na rufie nagi, z wyjątkiem przepaski na biodrach i turbanu zwiniętego z płótna żaglowego na głowie. Śpiewał cicho, uderzając dłońmi w ławkę — jak w bęben — w lekkim jednostajnym rytmie. To co śpiewał, nie było magicznym zaklęciem ani pieśnią o czynach bohaterów lub królów, lecz rytmicznym zbitkiem słów, nie mających głębszego sensu, piosenką, jaką może śpiewać samotny chłopiec pasący kozy w długie, gorące letnie popołudnia na wysokich wzgórzach Gontu.
Z morza wyskoczyła ryba i poszybowała w powietrzu na wiele łokci, unosząc się na sztywnych lśniących płetwach podobnych do skrzydeł ważki.
— Jesteśmy na Południowych Rubieżach — powiedział Krogulec, kiedy skończył śpiewać. — To dziwna część świata, gdzie, jak mówią, ryby latają, a delfiny śpiewają. Ale woda jest tutaj dobra do kąpieli, a ja zawarłem porozumienie z rekinami. Zmyj z siebie dotknięcia łowcy niewolników.
Arrena bolał każdy mięsień i z początku nie miał ochoty ruszyć się z miejsca. Nie był też doświadczonym pływakiem, gdyż morza otaczające Enlad nie należą do łagodnych i pływanie w nich podobne jest raczej do szybko wyczerpującej walki. Gdy się zanurzył, błękitne morze, z początku zimne, wydało mu się nieprzyjazne, jednak już po chwili Arren rozkoszował się łagodnym dotykiem wody. Wszystkie dolegliwości ustąpiły. Zmagał się z falami u boku Dalekopatrzącej, jak młody wąż morski. Fontanny wody tryskały w górę. Krogulec dołączył do niego tnąc fale sprężystymi ruchami. Posłuszna i opiekuńcza Dalekopatrząca czekała za nimi — białoskrzydła na lśniącej wodzie. Ryba wyskoczyła w powietrze i Arren rzucił się za nią — zanurkowała, znowu wyskoczyła, szybując w powietrzu, i ponownie uciekła do morza, pociągając go za sobą.
Chłopiec, gibki i zwinny, pluskał się w wodzie i wygrzewał w słońcu pieszczącym morze dotykiem promieni. A mężczyzna, ciemnoskóry i opanowany — tym opanowaniem, jakie daje siła lat — płynął, poruszając się oszczędnymi ruchami, z głową ocienioną zawojem płótna żaglowego. Jednocześnie utrzymywał łódkę na kursie i obserwował kąpiącego się chłopca oraz latające ryby z taką samą bezstronną czułą uwagą.
— Dokąd płyniemy? — zapytał Arren późnym zmierzchem, znowu senny po sutej kolacji z solonego mięsa i czerstwego chleba.
— Na Lorbanery — odparł Krogulec, i te ciche pozbawione znaczenia sylaby były ostatnim dźwiękiem, jaki Arren usłyszał zanim zasnął. A pierwszy śniony tej nocy sen utkał się właśnie wokół nich. Śniło mu się, że brodzi w zwałach miękkiego materiału o wyblakłych kolorach, postrzępionego i przetykanego różowymi, złotymi i lazurowymi nićmi, i odczuwa z tego powodu dziwną przyjemność. Ktoś powiedział do niego: „To są jedwabne pola Lorbanery, gdzie nigdy nie zapadają ciemności”. Lecz później, u schyłku nocy, wówczas gdy jesienne gwiazdy błyszczały na wiosennym niebie, śnił, że znajduje się w zrujnowanym domu. Wszystko było suche i zakurzone, zewsząd zwisały postrzępione, poszarzałe pajęcze nici. Pajęczyny splątały mu nogi, dusiły go, przesuwając się po ustach i nozdrzach. Ale największą zgrozą napełniło go to, że poznał ten długi, zaniedbany pokój — była to sala w Wielkim Domu Roke, sala gdzie jadł śniadanie z Mistrzami.
Zbudził się ogarnięty przerażeniem, z bijącym sercem i nogami unieruchomionymi pod ławką. Usiadł, próbując otrząsnąć się ze strasznego snu. Na wschodzie jeszcze się nie rozjaśniło, choć ciemność była już rozrzedzona. Maszt skrzypiał. Żagiel, wciąż wydęty północno-wschodnim wiatrem, jaśniał nad nim wysoki i ledwo widoczny. Na rufie jego towarzysz spał głębokim, spokojnym snem. Arren ułożył się znowu i drzemał, dopóki nie zbudził go jasny dzień.
Tego dnia morze było tak spokojne i tak niebieskie, że Arren nie wyobrażał sobie, aby mogło być takie w rzeczywistości. Woda była delikatna i przezroczysta, a pływanie w niej sprawiało dziwne nierealne wrażenie unoszenia się lub szybowania w powietrzu.
W południe Arren zapytał:
— Czy czarodzieje przywiązują wagę do snów? Krogulec łowił ryby. Z uwagą obserwował wędkę. Po długiej chwili powiedział:
— Dlaczego o to pytasz?
— Zastanawiam się, czy sny kiedykolwiek odpowiadają prawdzie?
— Z pewnością.
— Czy mogą przepowiedzieć przyszłość?
W tym momencie wzięła ryba — i już w chwilę później mag wciągał na pokład ich obiad — wspaniałego, niebiesko srebrnego morskiego okonia. Pytanie poszło w zapomnienie.
Po południu, gdy próżnowali pod zasłoną skleconą naprędce dla ochrony przed wszechwładnym słońcem, Arren zapytał:
— Co chcemy znaleźć na Lorbanery?
— To, czego szukamy.
— Na Enlad — powiedział po chwili Arren — znana jest opowieść o chłopcu, którego nauczyciel był z kamienia.
— Tak… A czegóż uczył?
— Niezadawania pytań.
Krogulec prychnął powstrzymując śmiech i usiadł.
— Cóż, dobrze! Powiem ci, chociaż wolę milczeć, dopóki nie mam pewności, o czym mówię. Dlaczego magia nie działa w Mieście Hort i na Naweduen, a być może i na całych Rubieżach? Tego właśnie chcemy się dowiedzieć, czyż nie?
— Tak.
— Czy znasz stare powiedzenie: „na Rubieżach prawa się zmieniają”? Posługują się nim żeglarze, ale jest to powiedzenie czarodziei i oznacza, że czary są zależne od miejsca, w którym się je rzuca. Prawdziwe zaklęcie na Roke może okazać się zwyczajnymi słowami na Iffish. Język Tworzenia nie wszędzie jest dobrze pamiętany — tu jedno słowo, tam inne. Tkając czar, przeplata się go ziemią, wodą, wiatrami i światłem miejsca, gdzie jest rzucany. Kiedyś pożeglowałem na wschód tak daleko, że ani wiatr, ani woda, nieświadome swoich prawdziwych imion, nie zważały na moje rozkazy. A może, co bardziej prawdopodobne, to ja byłem ich nieświadom. Świat jest bowiem wielki. Otwarte Morze rozciąga się poza granice wszelkiej wiedzy. Istnieją inne światy poza naszym. Wątpię, czy w tych otchłaniach przestrzeni i czasu jakiekolwiek możliwe do wypowiedzenia słowo, zachowa, zawsze i wszędzie, swoje znaczenie i swoją moc. Chyba, że będzie to Pierwsze Słowo, które wypowiedział Segoy tworząc wszystko, lub Ostatnie Słowo, które nie było i nie będzie wypowiedziane, aż do czasu odtworzenia wszystkich rzeczy… Tak, nawet w tym świecie naszego Ziemiomorza wyspy, które znamy, różnią się od siebie, są odmienne i pełne tajemnic. A miejscem najmniej poznanym i najbardziej tajemniczym są Południowe Rubieże. Kilku czarodziei z Lądów Wewnętrznych zawitało do ich mieszkańców. Nie zostali przez nich mile powitani, jako że ludzie ci — tak należy sądzić — mieli swoje własne odmiany magii. Jednak wieści o tym są niejasne i możliwe, że sztuka magiczna nigdy nie była tutaj w pełni zgłębiona i całkowicie zrozumiana. Jeśli tak, mogłaby łatwo zostać unicestwiona przez kogoś, komu zależałoby na jej zniszczeniu, i szybciej osłabłaby, niż nasze czary na Lądach Wewnętrznych. A potem my słuchamy opowieści o tym, jak to na Południu magia nie działa. Wiedza jest korytem, w którym nasze dokonania nabierają mocy i głębi. Tam gdzie nie ma nadrzędnych zasad, czyny Judzi słabną, nie osiągają celu, obracają się wniwecz. W taki sposób owa tłusta kobieta z lusterkami utraciła swoją sztukę — i teraz myśli, że nigdy jej nie posiadała. Dlatego też Zając bierze swoją hazię i myśli, że wiedzie go ona dalej, niż zaszli najwięksi magowie, podczas gdy w rzeczywistości zaledwie wkracza na łąki snów i nie wie, że jest już zgubiony… Lecz gdzie i czym jest to miejsce, do którego, jak sądzi, zdąża? Czym jest to, czego szuka? Czym jest to, co pochłonęło jego czary? Byliśmy już wystarczająco długo w Mieście Hort — tak sądzę — więc płyniemy dalej na południe, do Lorbanery, aby zobaczyć, co czynią tam czarodzieje i dowiedzieć się, czym jest to, co musimy odszukać… Czy to ci wystarczy?