Выбрать главу

— I w ten sposób go zabiłeś? — wyszeptał z przejęciem Arren.

— Nie! Zmusiłem go, aby poszedł i wrócił ze mną. Był przerażony. On, który tak łatwo przywoływał zmarłych, bał się śmierci — swojej własnej — bardziej niż jakikolwiek inny człowiek. Przy kamiennym murze… Ale powiedziałem ci więcej niż powinien wiedzieć nowicjusz. A ty nie jesteś nawet nowicjuszem. — Poprzez zapadający zmrok przenikliwe oczy odwzajemniły spojrzenie Arrena, pesząc go.

— No, dobrze — zgodził się Arcymag. — Jest to kamienny mur, pewne miejsce na samej granicy. Przez niego duch wkracza do krainy śmierci, a żywy człowiek może go przekroczyć i wrócić z powrotem, jeśli zna drogę… Przy kamiennym murze, po stronie żywych, ten człowiek skulił się i nie chciał iść dalej. Przywarł rękoma do kamieni, płakał i jęczał. Jego strach wzbudził we mnie obrzydzenie i gniew. To powinno było mnie przekonać, że czynię źle. Ale owładnęła mną złość i pycha. On był silny, a ja pragnąłem udowodnić, że jestem jeszcze silniejszy.

— Co potem zrobił — kiedy wróciliście?

— Czołgał się przede mną i przysiągł nigdy już nie używać Wiedzy Pelnish. Całował moją rękę, a przecież mógł mnie zabić.

— Co się z nim stało?

— Wyjechał z Havnor, na zachód, być może do Paln. Nigdy już o nim nie słyszałem. Kiedy go poznałem, włosy miał już białe, choć wciąż jeszcze był żwawym mężczyzną wyglądającym jak zapaśnik. Być może już nie żyje. Nie mogę sobie nawet przypomnieć jego imienia.

— Prawdziwego imienia?

— Nie! To pamiętałbym. — Przerwał, i na przeciąg trzech uderzeń serca zapadł w całkowity bezruch.

— Nazywali go Cob, tam, w Havnor — powiedział zmienionym, wyważonym głosem.

Było zbyt ciemno, aby dostrzec wyraz twarzy maga. Arren zobaczył tylko, że odwraca się i patrzy na żółtą gwiazdę, teraz już wzeszła wyżej nad falami, rzucającą w ich stronę przerywaną smugę złota, tak cienką jak pajęcza nić. Po chwili Arcymag odezwał się znowu:

— Nie tylko w snach, Arrenie, bywa tak, że odnajdujemy siebie wciąż jeszcze stawiających czoła temu, co dawno zostało zapomniane i mówiących coś, co wydaje się nie mieć sensu tylko dlatego, że sami nie chcemy go dostrzec.

6. LORBANERY

Widziana z odległości dziesięciu mil rozsłonecznionej wody, Lorbanery była zielona, jak jasny mech na obrzeżu fontanny. Z bliska rozpadała się na liście, pnie drzew, cienie, drogi, a także na domy, twarze i ubrania ludzi, kurz i to wszystko co składa się na zamieszkałą wyspę. Jednak wciąż, przede wszystkim, była zielona — każdy bowiem kawałek powierzchni, który nie był zabudowany bądź zbyt nieurodzajny, oddano w posiadanie niskim drzewom morwowym o okrągłych koronach. Liśćmi tych drzew żywią się małe czerwie, wysnuwające jedwab, z którego przędzie się nici do tkanin jakie sporządzają mężczyźni, kobiety i dzieci całej Lorbanery. O zmierzchu powietrze pełne jest niewielkich, szarych nietoperzy, które żywią się małymi czerwiami. Zjadają dużo, ale pozwala im się na to; jedwabnicy nie zabijają ich. Są głęboko przekonani, iż zabicie szaroskrzydłego nietoperza stanowi bardzo złą wróżbę. Jeśli ludzie żyją z maleńkich robaczków — powiadają — to z pewnością małe nietoperze mają prawo do tego samego.

Domy były dziwaczne, z małymi oknami umiejscowionymi, gdzie popadnie, o strzechach z gałązek morwy — całe zielone od mchów i porostów. Lorbanery to bogata wyspa — tak jak wiele wysp na Rubieżach, — i wciąż jeszcze widać to było po wymalowanych i dostatnio wyposażonych domostwach, po wielkich kołowrotkach i krosnach w domach i warsztatach, i po kamiennej przystani małego portu Sosara, gdzie jednocześnie mogło cumować kilka kupieckich galer. Lecz teraz w przystani nie było statków. Farba na domach wyblakła, nie widać było nowego wyposażenia, większość kołowrotków i warsztatów stała bezczynnie, zakurzona, z pajęczynami rozsnutymi pomiędzy pedałami, pokrywającymi osnowy i krosna.

— Czarodzieje? — zdziwił się naczelnik wioski Sosara, niski mężczyzna o twarzy tak twardej i brunatnej, jak podeszwy jego gołych stóp. — Nie ma czarodziei na Lorbanery. Nigdy nie było.

— Kto by pomyślał? — rzekł z podziwem Krogulec. Siedział z ośmioma lub dziewięcioma wieśniakami, pijąc cienkie i cierpkie wino z owoców morwy. Z konieczności powiedział im, że przybył na Rubieże Południowe w poszukiwaniu kamienia emmel. Nie widział jednak potrzeby ukrycia siebie lub swego towarzysza pod przebraniem. Arren jak zwykle pozostawił swój miecz schowany na łódce, a jeśli mag miał przy sobie swoją laskę, to nie było jej widać. Wieśniacy początkowo byli ponurzy i wrogo nastawieni, w każdej chwili gotowi znowu stać się takimi samymi. Tylko zręczność i autorytet Krogulca pokonywały ich niechętne nastawienie.

— Musicie przecież mieć zaklinaczy drzew — powiedział. — Co robią, gdy sady zetnie późny przymrozek?

— Nic — odpowiedział chudy mężczyzna z końca rzędu wieśniaków. Wszyscy siedzieli w szeregu pod okapem, oparci plecami o ścianę gospody. Tuż za ich stopami bębnił o ziemię grubokroplisty, łagodny kwietniowy deszcz.

— Niebezpieczeństwo tkwi w deszczach, nie w przymrozkach — stwierdził naczelnik. Robaki toczą korzenie. Nikt nie potrafi powstrzymać deszczu. I nigdy nie potrafił. Naczelnik był wrogo nastawiony do czarodziei i czarów, inni jednak wydawali się za nimi tęsknić.

— Nigdy nie padało o tej porze roku, — odezwał się jeden z nich — kiedy żył nasz przyjaciel.

— Kto? Stary Mildi? Cóż, nie żyje. Zmarł — odparł naczelnik.

— Zwykle nazywano go Sadownikiem, — wspomniał chudy mężczyzna.

— Tak, nazywano go Sadownikiem — dodał inny. Cisza spadła na nich jak deszcz na ziemię.

— W oknie jednoizbowej gospody siedział Arren.

Znalazł starą lutnię zawieszoną na ścianie, o długim gryfie i trzech strunach — jedną z tych, jakich używają na Jedwabnej Wyspie. Grał teraz na niej, ucząc się wydobywać muzykę, nie głośniejszą niż stukot deszczu o strzechę.

— Na rynkach w Mieście Hort — zaczął Krogulec — widziałem materiały sprzedawane jako jedwab z Lorbanery. Niektóre z nich rzeczywiście były jedwabiem, ale żaden nie pochodził stąd.

— Sezony były do niczego — tłumaczył chudy mężczyzna. — Cztery lata były takie, teraz idzie piąty.

— Pięć lat minęło od Wilii Odłogów — odezwał się stary mężczyzna skrzypiącym głosem — od czasu kiedy zmarł Stary Mildi. Tak, przecież zmarł, a nie był nawet tak stary, jak ja. Zmarł akurat w Wilię Odłogów.

— Brak zwiększa ceny — powiedział naczelnik. — Za jedną sztukę wpół oczyszczonego, błękitno farbowanego jedwabiu dostaniemy teraz tyle, ile dostawaliśmy za trzy sztuki.

— Jeśli dostaniemy. Gdzie są statki? A błękit jest podrabiany — sprzeciwił się chudy mężczyzna. Tym sposobem przez najbliższe pół godziny dyskutowali o jakości farb, jakich używali w swych wielkich warsztatach.