Выбрать главу

— Kto wyrabia farby? — zapytał Krogulec, wywołując na nowo ożywioną sprzeczkę.

Jak z niej wynikało, cały proces farbowania nadzorowali członkowie rodziny, którzy, rzeczywiście uważali siebie za czarodziei. Jeśli jednak kiedykolwiek byli czarodziejami, to utracili swoją sztukę i nikt inny jej nie posiadł; jak kwaśno zauważył chudy mężczyzna. Wszyscy z wyjątkiem naczelnika zgadzali się, że słynny błękit z Lorbanery i niezrównany szkarłat nazywany smoczym ogniem — noszony dawno temu przez Królowe na Haunorze — nie są już tym, czym były kiedyś. Czegoś im brakowało. Winę za to mogły ponosić padające nie w porę deszcze, barwniki, lub ich niedokładne oczyszczanie.

— Albo oczy ludzi, którzy nie potrafią odróżnić prawdziwego lazuru od brudnego błękitu — powiedział zgryźliwie chudy mężczyzna i spojrzał ze złością na naczelnika.

Naczelnik nie podjął wyzwania i znowu wszyscy umilkli.

Cienkie wino wydawało się jeszcze bardziej kwasić ich humory — twarze mieli pochmurne. Słychać było tylko szelest deszczu na niezliczonych liściach sadów w dolinie, szept morza w dole na końcu ulicy i ciche dźwięki lutni w ciemności za drzewami.

— Może coś zaśpiewa, ten twój chłopak o twarzy dziewczyny? — zapytał naczelnik.

— Dobrze. Arrenie, zaśpiewaj nam coś, chłopcze.

— Nie mogę na tej lutni zagrać do końca niskich tonów — powiedział Arren z okna, uśmiechając się. — Brakuje jej płaczu. Czego chciałbyś posłuchać, gospodarzu?

— Czegoś nowego — mruknął naczelnik. Lutnia zadźwięczała cicho; już ją nastroił.

— Może tego tutaj nie znacie — powiedział. Potem zaśpiewał.

Na białe cieśniny Solei, na pochylone w ukłonie czerwone gałęzie, które zwieszają swe kwiaty nad jej schyloną głową, ciężką od smutku za utraconym kochankiem, na czerwoną gałąź i na białą gałąź, na smutek, co nie przemija, przysięgam, ja, Serriadh, krew z krwi matki mojej i krwi Morreda, pamiętać o tym, co złe — zawsze, zawsze.

Siedzieli nieruchomo w ciepłym, dżdżystym zmierzchu Południa, słuchając pieśni, podobnej do krzyku szarego łabędzia z zimnych mórz, wokoło wyspy Ea. Gdy pieśń się skończyła, milczeli jeszcze chwilę pogrążeni w smutku i tęsknocie.

— Dziwna muzyka — odezwał się w końcu któryś, niepewnie.

Inny, przywracając poczucie absolutnego pierwszeństwa wyspy Lorbanery w każdym miejscu i czasie, powiedział: — Obca muzyka zawsze była cudaczna i ponura.

— Zatem wy nam zaśpiewajcie — zaproponował Krogulec. Sam posłuchałbym wesołej piosenki. Chłopak zawsze śpiewa o dawno zmarłych bohaterach.

— Ja zaśpiewam — powiedział ten, który odezwał się ostatni. Odchrząknął lekko i zaczął śpiewać o baryłce mocnego, wiernego wina i… hej, ho i wszyscy razem! Lecz nikt nie przyłączył się do chóru i pieśń się urwała.

— Śpiewacy są do niczego — stwierdził ze złością. — To wina młodych, którzy burzą i zmieniają dawne zwyczaje, zamiast uczyć się starych pieśni.

— To nie tak — sprzeciwił się chudy mężczyzna. — Wszystko jest do niczego. Nic nie idzie dobrze.

— Tak, tak, tak — wysapał najstarszy z nich. — Szczęście nas opuściło. Właśnie tak. Szczęście nas opuściło.

Po tym nikt już nie miał wiele do powiedzenia. Wieśniacy odchodzili po dwóch, trzech, aż na zewnątrz gospody pozostał tylko Krogulec, a w środku Arren. I wówczas, wreszcie, Krogulec roześmiał się. Lecz nie był to wesoły śmiech.

Bojaźliwa żona oberżysty rozpostarła dla nich posłania na podłodze, potem odeszła, a oni ułożyli się do snu. Lecz wysokie krokwie izby były siedzibą nietoperzy, które przez całą noc wlatywały i wylatywały przez pozbawione szyb okna, popiskując cienko. Dopiero o świcie powróciły na dobre, sadowiąc się na swoich miejscach. Każdy składał się w mały, zgrabny pakunek, zwisający z krokwi w dół.

Być może to ów nieustający ruch nietoperzy sprawił, że Arren nie spał spokojnie. Minęło wiele nocy od czasu, gdy po raz ostatni spał na starym lądzie. Jego ciało odzwyczaiło się od bezruchu ziemi i, gdy zasypiał, wciąż domagało się kołysania, kołysania… wtedy świat wysuwał się spod niego i Arren budził się z gwałtownym wzdrygnięciem. Gdy w końcu zasnął, śniło mu się, że jest skuty łańcuchami w ładowni statku łowcy niewolników; byli tam też inni, lecz wszyscy martwi. Budził się wiele razy, aby uwolnić się od tego snu, lecz zasypiając, natychmiast do niego powracał. W końcu wydało mu się, że pozostał na statku sam, ale wciąż spętany tak, że nie mógł się ruszyć. Wówczas jakiś dziwny, powolny głos przemówił mu do ucha. Zrzuć więzy — powiedział — Zrzuć więzy. Spróbował się poruszyć i udało mu się to. Wstał. Znajdował się na jakimś rozległym, zamglonym wrzosowisku pod niskim niebem. Ziemia i gęste powietrze przesycone były grozą, nieskończonym przerażeniem. To miejsce było straszne, straszne samo w sobie, a on tam był i nie mógł się wydostać. Musiał znaleźć drogę, lecz nie zauważył żadnych ścieżek, a on sam był maleńki jak dziecko, jak mrówka, natomiast miejsce było. ogromne, nieskończone. Spróbował ruszyć przed siebie, potknął się i… obudził.

Teraz, gdy nie spał, strach go nie otaczał, lecz wcale nie mniejszy był w nim. Czuł, że czarna ciemność pokoju dusi go i zaczął szukać gwiazd w niewyraźnym prostokącie okna. Nie mógł ich dojrzeć, choć deszcz już ustał. Leżał czuwając, a nietoperze wlatywały i wylatywały przez okno na swych bezgłośnych, błoniastych skrzydłach. Czasami, na samej granicy słyszalności, dochodziły go cienkie głosy.

Wstali wcześnie, o jasnym poranku. Krogulec z przejęciem dopytywał się o kamienie emmel. Jakkolwiek żaden z wieśniaków nie wiedział, co to takiego, mieli na ten temat różne przypuszczenia i spierali się. On słuchał, lecz tak jakby czekał na inne wieści. W końcu Krogulec i Arren ruszyli drogą, którą zaproponował im naczelnik, prowadzącą do kamieniołomów, gdzie wydobywano błękitny barwnik. Lecz gdy wyruszyli, Krogulec skręcił w bok.

— To będzie ten dom — stwierdził. — Mówili, że rodzina farbiarzy i skompromitowanych czarodziei mieszka przy tej drodze.

— Czy warto z nimi rozmawiać? — zapytał Arren, pamiętający aż nadto dobrze Zająca.

— Tam skupia się nieszczęście — powiedział ochryple mag. — To tam skończyło się szczęście. Muszę dotrzeć do tego miejsca! — I ruszył przed siebie, a Arren musiał pójść za nim.

Dom, ładny kamienny budynek, stał w głębi otoczony sadami. On sam i całe otoczenie było od dawna zaniedbane. Nie zebrane, wyblakłe kokony jedwabników zwisały pomiędzy połamanymi gałęziami, a ziemia pod drzewami pokryta była grubą warstwą śmieci — martwych larw i ciem. Dom i wszystko w pobliżu niego spowijał odór rozkładu. Gdy podeszli do niego, Arren nagle przypomniał sobie przerażenie, jakie ogarnęło go tej nocy.

Zanim doszli, drzwi otwarły się gwałtownie. Wyskoczyła zza nich siwowłosa kobieta, spoglądając zaczerwienionymi oczyma i krzycząc z nienawiścią: — Precz, przeklęci, złodzieje, oszczercy, półgłówki, kłamcy i obrzydliwi głupcy! Precz, wynoście się! Żeby was nigdy zły los nie opuścił!

Krogulec zatrzymał się, wyglądając na nieco zaskoczonego, i szybko uniósł rękę w dziwnym geście. Powiedział tylko jedno słowo: — Przestań!

Słysząc to kobieta zamilkła. Wpatrywała się w niego wytrzeszczonymi oczyma.