Выбрать главу

— Dlaczego nie?

— Nie proszę chorego, aby się ścigał — odparł Krogulec — ani nie kładę kamienia na przeładowany grzbiet. — Nie było jasne czy mówił o sobie, czy tak ogólnie o świecie. Jego odpowiedzi były skąpe, trudne do zrozumienia. W tym właśnie, myślał Arren, tkwi sedno czarów — napomykać o ukrytych, wielkich znaczeniach, kiedy się mówi o niczym, i nie robić nic w ogóle tak, aby sprawiało to wrażenie szczytu mądrości.

Arren próbował ignorować Sopliego, lecz było to niemożliwe, a w każdym innym przypadku szybko znalazłby jakiś sposób porozumienia z obłąkanym. Sopli nie był szalony, czy po prostu nie aż tak szalony, jak by na to wskazywały jego zmierzwione włosy i urywana mowa. W rzeczywistości wrażenie największego szaleństwa sprawiał, być może, jego paniczny strach przed wodą. Tylko rozpacz wskrzesić mogła w nim tę odrobinę odwagi, dzięki której wsiadł do łodzi. A tak naprawdę nigdy nie pozbył się swego strachu. Głowę trzymał nisko, żeby nie widzieć wody falującej i pluskającej wokół niego i wokół maleńkiej kruchej skorupki łodzi. Kiedy musiał wstać, przyprawiało go to o zawrót głowy, przywierał wtedy do masztu. A gdy Arren po raz pierwszy postanowił się wykąpać i skoczył z dziobu do wody, Sopli krzyknął z przerażenia, a kiedy Arren wdrapał się już z powrotem do łodzi, biedak był zielony ze strachu.

— Myślałem, że się utopiłeś — wykrztusił, a młodzieniec roześmiał się.

Po południu, kiedy Krogulec siedział pogrążony w medytacji, obojętny i nieobecny, Sopli przesunął się ostrożnie przez ławki do Arrena.

— Nie chcesz umrzeć, prawda?

— Oczywiście, że nie.

— On chce — oznajmił Sopli, wysuwając nieznacznie dolną szczękę w kierunku Krogulca.

— Dlaczego tak sądzisz?

Arren przybrał władczy ton, który zdawał się być czymś tak oczywistym, że Sopli uznał to za naturalne, chociaż był dziesięć lub piętnaście lat starszy od niego. Odpowiedział z chętną uniżonością, choć w swój zwykły, urywany sposób. — On chce się dostać do tego ukrytego miejsca. Lecz nie wiem dlaczego. Nie chce… Nie wierzy w… w obietnicę.

— Jaką obietnicę?

Mężczyzna spojrzał na niego ostro, w jego oczach błysnął ślad zaprzepaszczonego męstwa. Lecz wola Arrena była silniejsza, odpowiedział prawie szeptem.

— Wiesz jaką. Życie. Wieczne życie.

Przez ciało chłopca przeszedł gwałtowny dreszcz. Przypomniał sobie swoje sny, wrzosowisko, pułapkę, urwiska, przyćmione światło. To była śmierć, to była groza śmierci. To przed śmiercią musiał uciekać, musiał znaleźć drogę. A na jej progu stała okryta cieniem postać, wyciągająca maleńki ognik, nie większy od perły — błysk nieśmiertelnego życia. Arren po raz pierwszy spojrzał w jasnobrązowe, czyste oczy Sopli'ego: Ujrzał w nich to, co w końcu sam zrozumiał i to, że Sopli jest świadom jego wiedzy.

— On — powiedział Farbiarz, wysuwając szczękę w stronę Krogulca — on nie chce oddać swego imienia. A nikt nie może zabrać ze sobą imienia. Droga jest zbyt wąska.

— Widziałeś ją?

— W ciemności, oczyma duszy. Ale to nie wystarczy. Chcę się tam dostać, chcę ją zobaczyć. Na tym świecie i własnymi oczami. A jeśli… jeśli umrę i nie znajdę drogi, tego miejsca? Większość ludzi nie umie go znaleźć, nie wiedzą nawet, że ono istnieje — tylko niektórzy z nas mają moc. Ale to jest trudne, ponieważ, aby się tam dostać, trzeba pozbyć się mocy… Pozbyć się słów. Pozbyć się imion. To też trudno sobie wyobrazić. A kiedy umierasz — twoja dusza też umiera. Mężczyzna zatrzymywał się na każdym słowie. — Chcę wiedzieć, że mogę wrócić. Chcę tam być. Po stronie życia. Chcę żyć, być bezpiecznym. Nienawidzę, nienawidzę tej wody…

Farbiarz przyciągnął do siebie ręce i nogi tak, jak to robi pająk, gdy zsuwa się po swej nici. Ponownie schował głowę między ramiona, aby odciąć się od widoku morza.

Od tego czasu Arren nie unikał rozmowy z nim, wiedząc, że Sopli podzielił się nie tylko swoją wizją, lecz również swoim strachem. Zrozumiał też, że jeśli nie będzie już innego wyjścia, Sopli pomoże mu przeciwstawić się Krogulcowi.

Spokojne i kapryśne wiatry wciąż powoli pchały ich na zachód tam, dokąd — jak udawał Krogulec — prowadził ich Sopli. Lecz on, który nie wiedział nic o morzu, nigdy nie widział mapy, nigdy nie był w łodzi, on, w którym woda wzbudzała chorobliwe przerażenie nie mógł ich nigdzie prowadzić. To Krogulec był tym, który wskazywał drogę i z rozmysłem prowadził ich na manowce. Arren rozumiał to teraz i znał powód. Arcymag wiedział, że oni i im podobni, szukają wiecznego życia — i mając je przyrzeczone, lub będąc przyciągani przez nie — mogą je znaleźć. W swej dumie, dumie Arcymaga, bał się, że mogą je zdobyć. Zazdrościł im, bał się ich, i nie mógł znieść myśli, że ktoś inny mógłby być potężniejszy od niego. Chciał wypłynąć na Otwarte Morze, daleko poza wszelkie lądy, aż zupełnie się zgubią. Wtedy nigdy nie będą mogli powrócić do zamieszkałego świata. Umrą z pragnienia. Wolał sam umrzeć, niż pozwolić im na zdobycie wiecznego życia.

Kiedy Krogulec rozmawiał z Arrenem o drobiazgach dotyczących sterowania łodzią, proponował mu wspólną kąpiel w ciepłym morzu, czy życzył dobrej nocy pod wielkimi gwiazdami — wtedy nadchodziły takie momenty, w których wszystkie te przypuszczenia wydawały się chłopcu kompletnym nonsensem.

Wówczas, spoglądając na swego towarzysza, widział go takim jak zawsze — ta surowa, szorstka, cierpliwa twarz. To jest mój pan i przyjaciel — myślał wtedy. I niewiarygodnym wydawało się to, że wątpił. Lecz chwilę później znowu ogarniał go niepokój i razem z Soplim wymieniali spojrzenia, ostrzegając się nawzajem przed ich wspólnym wrogiem.

Każdego dnia słońce świeciło gorące, choć przyćmione. Jego światło kładło się złudnym blaskiem na leniwie rozkołysanym morzu. Otaczała ich błękitna woda i niezmienne, pozbawione cieni błękitne niebo. Wiatry wiały i cichły, a oni obracali żagiel, aby je pochwycić, i powoli pełzli gdzieś w bezkres.

Pewnego popołudnia złapali w końcu lekki, pomyślny wiatr i Krogulec wskazał coś w górze obok zachodzącego słońca, mówiąc:

— Patrz.

Wysoko ponad masztem chwiał się sznur morskich gęsi, podobny do szeregu czarnych runów kreślonych na niebie. Gęsi leciały na zachód. Podążająca ich śladem Daleko-patrząca, znalazła się następnego dnia w pobliżu wielkiej wyspy.

— To tam — oznajmił Sopli. — To ta wyspa. Musimy się na nią dostać.

— Czy jest tam miejsce, którego szukasz?

— Tak. Musimy tam wylądować. Dalej już nie możemy płynąć.

— To będzie Obehol. Za nią, na Rubieżach Południowych, jest jeszcze wyspa Wellogy. A na Rubieżach Zachodnich są i inne leżące daleko bardziej na zachód niż Wellogy. Czy jesteś pewien, Sopli?

Farbiarza z Lorbanery ogarnął gniew. W jego oczach znowu pojawiło się krzywe spojrzenie. Mimo to nie mówi już tak gorączkowo — pomyślał Arren — jak wówczas, gdy wiele dni temu rozmawiali z nim po raz pierwszy na Lorbanery.

— Tak. Musimy wylądować. Dotarliśmy wystarczająco daleko. Miejsce, którego szukam, jest właśnie tam. Czy chcesz, abym przysiągł, że wiem? Na moje imię?

— Nie możesz — stwierdził Krogulec swoim twardym głosem, spoglądając w górę na mężczyznę, który był o wiele wyższy od niego. Sopli wstał, trzymając się kurczowo masztu, by móc patrzeć na leżącą przed nimi wyspę.