— Nie próbuj, Sopli.
Tamten skrzywił się z gniewu czy bólu. Spojrzał na góry, które zdawały się być niebieskie z tej odległości, i powiedział:
— Wziąłeś mnie jako przewodnika. Tam właśnie jest to miejsce. Musimy tam wylądować.
— Wylądujemy tak czy inaczej. Potrzebujemy wody — odparł Krogulec i wrócił do rumpla.
Farbiarz mamrocząc, usiadł na swoim miejscu przy maszcie. Arren słyszał jak wielokrotnie powtarzał: Przysięgam na moje imię. I za każdym razem, gdy to mówił, znowu krzywił się jakby z bólu.
Zbliżyli się do wyspy pchani północnym wiatrem i zaczęli ją opływać, szukając zatoki lub dogodnego miejsca do lądowania. Lecz grzywacze załamywały się z hukiem przy brzegu. Zielone góry w głębi wyspy prażyły się w gorącym słońcu, aż po szczyty pokryte kobiercem drzew.
Opłynąwszy przylądek ujrzeli wreszcie, głęboko wcinającą się w ląd, półkolistą zatokę, otoczoną piaszczystymi plażami. Tutaj fale podchodziły do brzegu spokojnie. Ich gwałtowność łagodził przylądek i łódź mogła bezpiecznie cumować. Żaden znak nie świadczył o tym, że plaża lub las ponad nią są zamieszkałe. Nie dostrzegli łodzi, dachu, czy wstęgi dymu. Skoro tylko Dalekopatrząca wpłynęła do zatoki, lekki wiatr ucichł. Było gorąco, spokojnie, cicho. Arren zabrał się za wiosła. Krogulec sterował. Jedynym dźwiękiem był skrzyp wioseł w dulkach. Zielone szczyty wyłaniały się nad zatoką, otaczając ją. Słońce odbijało się w wodzie taflami, rozpalonego do białości, światła. Arren słyszał tętnienie krwi w uszach. Sopli opuścił swoje bezpieczne miejsce przy maszcie. Przykucnął na dziobie trzymając się burt i w napięciu wpatrywał się w ląd. Ciemna twarz Krogulca błyszczała od potu jak posmarowana oliwą. Mag nieustannie przenosił wzrok z niskich, przybrzeżnych fal na urwiska ponad nimi, zasłonięte kurtyną liści.
— Teraz — powiedział i do Arrena i do łodzi. Arren trzykrotnie silnie pociągnął wiosłami i Dalekopatrząca łagodnie osiadła na piasku. Krogulec wyskoczył z łodzi, aby z pomocą ostatniego impetu fal wypchnąć ją wyżej na brzeg. Gdy wyciągnął ręce, żeby pchnąć, potknął się i zgiął w pół, chwytając za rufę. Potężnym szarpnięciem wciągnął łódź z powrotem na wodę, poza przybój, i wczołgał się do środka przez burtę, która zawisła pomiędzy morzem a brzegiem.
— Wiosłuj! — wysapał i opadł na kolana, ociekając wodą i próbując złapać oddech.
Trzymał dziryt — używany do miotania, długi na dwie stopy dziryt z brązowym grotem. Skąd go wziął? Jeszcze jeden dziryt nadleciał, gdy Arren oszołomiony pochylił się nad wiosłami. Uderzył w krawędź ławki, odłupał kawałek drewna i odskoczył. Na niskich wzniesieniach nad plażą, między drzewami, poruszały się jakieś postacie, ciskając coś, i składając się do rzutu. Powietrze wokół nich cicho świstało i furkotało. Arren gwałtownie wtulił głowę między ramiona, zgiął grzbiet i zaczął wiosłować silnymi pociągnięciami: dwa, aby przeskoczyć płycizny, trzy aby zawrócić łódź i dalej…
Sopli stojący na dziobie, za plecami Arrena, zaczął krzyczeć. Raptem coś unieruchomiło ręce chłopca tak, że wiosła wyskoczyły z wody i koniec jednego z nich uderzył go w żołądek. Arren na chwilę oślepł i stracił oddech.
— Zawracaj! Zawracaj! — krzyczał Sopli.
Nagle łódź podskoczyła na wodzie i zakołysała się. Arren, rozjuszony, odwrócił się, gdy tylko znowu zdołał uchwycić wiosła. Farbiarza nie było w łodzi.
Wokół nich głęboka woda zatoki falowała oślepiająco w promieniach słońca.
Arren, osłupiały, spojrzał znowu za siebie, a potem na Krogulca skulonego na rufie.
— Tam — powiedział Krogulec wskazując za burtę, lecz tam nic nie było, tylko morze i oślepiające błyski słońca. Dziryt z dmuchawki spadł kilkanaście stóp od łodzi i zniknął, bezszelestnie zanurzając się w wodzie. Arren pociągnął jeszcze dziesięć, czy dwanaście razy wiosłami, potem znowu spojrzał na wodę i jeszcze raz na Krogulca.
Ręka i lewe ramię maga krwawiły. Krogulec przyciskał do ramienia tampon z płótna żaglowego. Dziryt z brązowym ostrzem leżał na dnie łodzi, choć przedtem Arren widział grot wystający z głębokiej rany w ramieniu swego towarzysza. Arcymag uważnie obserwował wodę pomiędzy nimi a białą plażą, gdzie jakieś maleńkie postacie podskakiwały i chwiały się w oślepiającej spiekocie. W końcu rozkazał:
— W drogę.
— A Sopli…
— On już doszedł do końca drogi.
— Utopił się? — spytał niedowierzająco Arren.
Krogulec skinął głową.
Chłopiec wiosłował, dopóki plaża nie stała się białą linią obrysowującą lasy i wielkie zielone szczyty. Krogulec siedział przy rumplu i przyciskał tampon z płótna do ramienia, nie zwracając uwagi na ranę.
— Trafili go?
— Wyskoczył.
— Przecież nie umiał pływać. Bał się wody!
— Tak. Śmiertelnie się bał. Chciał… chciał dostać się na ląd.
— Dlaczego nas zaatakowali? Kim oni są?
— Musieli uznać nas za wrogów. Czy możesz… pomóc mi przez chwilę? — Arren zobaczył, że tampon, który mag przyciskał był zupełnie przesiąknięty krwią. Dziryt trafił między nasadę ramienia a obojczyk, rozrywając jedną z większych żył tak, że rana krwawiła obficie. Według wskazówek Krogulca Arren podarł płócienną koszulę na pasy i zabandażował ranę. Mag poprosił o dziryt i gdy Arren położył mu go na kolanach, ten wyciągnął prawą rękę do ostrza, topornie wykutego w brązie, drugiego i wąskiego jak liść wierzby. Zdawało się że chce coś powiedzieć, jednak po chwili potrząsnął głową. — Brak mi siły na czary — stwierdził. — Później. Będzie dobrze. Czy możesz wyprowadzić nas z tej zatoki, Arrenie?
Chłopiec bez słowa powrócił do wioseł. Zgiął grzbiet w wysiłku i wkrótce wypłynął łodzią z głębokiej zatoki, gdyż jego smukłe, gibkie ciało pełne było siły. Długa południowa cisza Rubieży zawisła nad morzem. Żagiel opadł bezwładnie. Słońce błyszczało poprzez woal mgły, lecz zielone szczyty zdawały się drżeć i falować w niezmiernej spiekocie.
Mag wyciągnął się na dnie łodzi z głową wspartą o ławkę przy rumplu. Leżał nieruchomo z na wpół przymkniętymi ustami i powiekami. Arren spoglądał ponad rufą łodzi — nie miał ochoty patrzeć mu w twarz. Rozżarzone, mgliste powietrze drżało nad wodą, jak gdyby z nieba spływały woale pajęczyny. Ręce Arrena dygotały ze zmęczenia, lecz wiosłował dalej.
— Dokąd płyniesz? — zapytał ochryple Krogulec, unosząc się odrobinę. Arren odwrócił się i zobaczył półkolistą zatokę znowu wyginającą swoje zielone ramiona wokół łodzi. Z przodu widniała biała linia plaży, a nad nią góry tłoczyły się. Zawrócił łódź.
— Nie mogę już wiosłować — powiedział.
Złożył wiosła, zszedł z ławki i ukucnął na dziobie. Zdawało mu się, że Sopli wciąż był za jego plecami, przy maszcie. Wiele dni spędzili razem. Jego śmierć była zbyt nagła, zbyt bezsensowna, aby ją zrozumieć. Wszystko było niezrozumiałe.
Łódź bezwładnie kołysała się na wodzie, żagiel zwisał luźno z rei. Wzbierający w zatoce przypływ powoli odwrócił łódź bokiem do prądu i łagodnymi wahnięciami popychał ją w kierunku odległej, białej linii plaży.
— Dalekopatrząca — powiedział pieszczotliwie mag i dodał słowo lub dwa w Starej Mowie. Łódź łagodnie za-kołysała się i, kierując w stronę otwartego morza, wyślizgnęła się po błyszczącej wodzie z ramion zatoki. Lecz po jakimś czasie, tak samo powoli i łagodnie, zeszła z kursu i żagiel znowu zwisł bezwładnie.