Выбрать главу

Arren odwrócił się i zobaczył, że jego towarzysz leży tak jak przedtem, choć głowa opadła mu niżej, a oczy były zamknięte. Przez cały ten czas czuł głębokie, przyprawiające o mdłości przerażenie, które narastało i powstrzymywało go od jakiegokolwiek działania, oplatając jego ciało cienkimi nićmi i pogrążając w mroku jego umysł. Nie czuł w sobie śladu odwagi, którą mógłby przeciwstawić temu strachowi, a tylko coś w rodzaju tępego gniewu na swój los.

Nie powinien pozwolić, aby łódź dryfowała tak blisko skalistych brzegów wyspy, której mieszkańcy atakowali obcych. To było jasne, lecz niewiele znaczyło. Cóż innego mógłby uczynić? Wiosłować z powrotem na Roke? Nie wiedział gdzie jest, był zupełnie i beznadziejnie zagubiony w bezmiarze Rubieży. Nigdy nie zdoła z powrotem poprowadzić łodzi, do jakiegokolwiek przyjaznego lądu. Mógł tego dokonać tylko według wskazówek maga, a ten był ranny i bezradny. Sytuacja była tak samo niespodziewana i bezsensowna, jak śmierć Soli'ego. Twarz maga zmieniła się, zżółkła, a rysy straciły ostrość; jakby był umierający. Arren pomyślał, że powinien się ruszyć i przenieść go pod zasłonę, aby uchronić przed palącym słońcem i dać mu wody. Człowiek, który stracił dużo krwi, musi pić. Lecz od kilku dni wody im brakowało, beczka była prawie pusta. I co z tego? Wszystko było do niczego, bez sensu. Szczęście ich opuściło.

Mijały godziny, słońce prażyło, bezbarwny upał spowijał ich. Arren siedział nadal bez ruchu.

Chłodny powiew musnął mu czoło. Uniósł oczy. Słońce obniżyło się, barwiąc zachód ciemną czerwienią, zapadł zmierzch. Dalekopatrząca płynęła, powoli popychana łagodnym wschodnim wiatrem, wzdłuż urwistych zadrzewionych brzegów Obehol.

Arren przeszedł na drugi koniec łodzi i zajął się swoim towarzyszem. Ułożył mu posłanie pod zasłoną i dał wody do picia. Wszystko to robił pośpiesznie i starał się nie patrzeć na bandaż, który wymagał zmiany, gdyż rana wciąż jeszcze krwawiła. Krogulec, omdlały z braku sił, nie odezwał się. Pił chciwie. Jego oczy zamknęły się i znowu zapadł w sen, przynoszący jeszcze większe pragnienie. Leżał w milczeniu. Gdy w zapadłych ciemnościach wiatr ucichł, wiatr magiczny nie zastąpił go i łódź znowu kołysała się leniwie na gładkiej, falującej wodzie. Majaczące z prawej strony góry, odcinały się czernią od jaśniejącego przepychem gwiazd nieba i Arren przez długi czas w nie się wpatrywał. Kontury góry wydawały się znajome, jakby widział je już przedtem, jakby znał je całe życie.

Układając się do snu zwrócił twarz na południe. Tam wysoko na niebie, ponad pustym morzem, płonęła Gobardon. Poniżej znajdowały się dwie inne, tworząc wraz z nią trójkąt, a pod nimi wzeszły w prostej linii trzy kolejne, formując jeszcze większy trójkąt. Potem, gdy noc z wolna zdążała do świtu, wymykając się z płynnych płaszczyzn czerni i srebra, do tamtych gwiazd dołączyły dwie następne. Były żółte jak Gobardon, chociaż słabsze i układały się ukośnie na lewo, od prawej podstawy trójkąta. Było to więc osiem z dziewięciu gwiazd, o których przypuszczano, że tworzą postać człowieka lub Karycki run Agnen. Arren nie widział w tym wzorze postaci człowieka, chyba, że — jak to się dzieje z gwiazdozbiorami — byłaby dziwacznie zniekształcona. Lecz run był wyraźny, z zagiętym ramieniem i poprzeczną kreską: było wszystko oprócz podstawy, ostatniej kreski do całości, gwiazdy, która jeszcze nie wzeszła.

Oczekując na nią Arren zasnął.

Gdy się zbudził o świcie, prąd zniósł Dalekopatrzącą dalej od Obehol. Mgła zakrywała brzegi i wszystko z wyjątkiem szczytów gór, a nad fioletowymi wodami południa przerzedzała się w delikatną mgiełkę, zamazując ostatnie gwiazdy.

Spojrzał na swego towarzysza. Krogulec oddychał nierówno, jak wówczas, gdy ból gnieżdżący się pod powierzchnią snu, nie może jej całkowicie rozerwać. W tym zimnym, pozbawionym cieni świetle jego twarz wydawała się stara i poorana zmarszczkami. Patrząc na niego Arren, widział człowieka, w którym nie było mocy, czarów, siły, ani nawet młodości — zupełnie nic. Nie uratował Sopli'ego, nie odwrócił od siebie strzały. Sprowadził na nich niebezpieczeństwo i nie ocalił ich. Teraz Sopli nie żyje, a on umiera. — Arren też umrze. Z winy tego człowieka — na próżno — niepotrzebnie.

Arren spoglądał na niego z rozpaczą.

Nie poruszyło się w nim żadne wspomnienie o fontannie szepczącej pod jarzębiną, o białym, magicznym świetle, rozbłyskującym we mgle na statku handlarza niewolników, czy o zaniedbanych sadach Domu Farbiarzy. Nie zbudziły się w nim ani duma ani nieustępliwość woli. Przyglądał się, jak świt nadciąga przez morze spokojne, lecz pełne falowania bladoametystowych wybrzuszeń. Wszystko pozbawione mocy, nierzeczywiste, jak sen. A w głębinach snu i morza nie było nic — przepaść, pustka. Nie było dna.

Łódź posuwała się naprzód, nierówno i powoli, popychana kapryśnymi podmuchami wiatru. Z tyłu szczyty Obehol stawały się coraz mniejsze, odcinając się czernią od wstającego słońca. Od wschodu nadciągał wiatr, unosząc łódź coraz dalej od lądu, od świata na otwarte morze.

8. DZIECI OTWARTEGO MORZA

Tego dnia, około południa, Krogulec poruszył się i poprosił o wodę. Gdy napił się, zapytał:

— Dokąd płyniemy?

Żagiel ponad nimi był napięty, a łódź przechylała się jak jaskółka na długich falach.

— Na zachód lub na północny zachód.

— Zimno mi — poskarżył się mężczyzna. Słońce buchało blaskiem, napełniając łódź spiekotą. Arren nic nie odpowiedział.

— Staraj się trzymać kurs na zachód, na Wellogy. Wyląduj tam. Potrzebna nam woda.

Arren spoglądał przed siebie, błądził wzrokiem ponad pustym morzem.

— Co się stało, Arrenie?

Nic nie odpowiedział.

Krogulec spróbował usiąść, a gdy mu się to nie udało, chciał sięgnąć po swoją laskę leżącą obok skrzyni. Niestety była poza jego zasięgiem. Chciał się odezwać, lecz słowa zatrzymywały się na jego suchych ustach. Spod przesiąkniętego i pokrytego zaschłą skorupą bandaża wydostała się krew, ściekając cienką, pajęczą nicią purpury po ciemnej skórze jego piersi. Gwałtownie wciągnął powietrze i zamknął oczy.

Arren popatrzył na niego, lecz bez emocji i zaraz odwrócił wzrok. Przeszedł do przodu i powrócił do swojej skulonej pozycji na dziobie, wpatrując się przed siebie. Usta miał zupełnie suche. Wschodni wiatr, który wiał teraz niezmiennie nad otwartym morzem, był suchy jak wiatr pustyni. W beczułce pozostały tylko dwie lub trzy pół-kwarty wody. Była ona — i to Arren wiedział — przeznaczona dla Krogulca, a nie dla niego i nie przyszło mu do głowy, aby się jej napić. Zarzucił wędki, bowiem odkąd opuścili Lorbanery, wiedział, że surowa ryba zaspokaja zarazem głód i pragnienie. Linki nie drgnęły. Było to bez znaczenia. Łódź płynęła dalej po wodzie, sprawiającej wrażenie pustyni. Ponad łodzią, powoli poruszało się słońce wygrywając z nią wyścig przez szerokość nieba.

Raz Arrenowi wydało się, że widział na południu błękitną wyniosłość, która mogła być wyspą lub chmurą. Od długiego czasu łódź płynęła bardziej na północny zachód. Arren nie próbował nawet zmienić halsu i zawrócić, lecz pozwolił Dalekopatrzącej płynąć dalej. Wyspa mogła, bądź nie mogła, być rzeczywista. To też nie miało znaczenia. Arren w całej tej niezmiernej, gorącej wspaniałości wiatru, w przyćmieniu światła i oceanu, widział fałsz.

Nadciągnęła ciemność, potem znowu światło, ciemność, i światło, jak uderzenia bębna po napiętym płótnie nieba.

Wlókł swoją rękę w wodzie za burtą łodzi. Przez moment widział wyraźnie swoją rękę, prześwitującą zielonkawo pod przepływającą wodą. Pochylił się i zessał wilgoć z palców. Była gorzka, boleśnie paliła wargi, lecz uczynił tak jeszcze raz. Potem, chory i zgięty wpół, wymiotował, lecz tylko odrobina żółci paliła mu gardło. Nie było już wody dla Krogulca i bał się do niego zbliżyć. Leżał rozciągnięty, drżąc na przekór gorącu. Wszystko pogrążone było w milczeniu, suche i jasne. Straszliwie jasne. Ukrył oczy przed tym światłem.