Niskie i porośnięte trawą wydmy ciągnęły się na jakieś pół mili w głąb lądu. Dalej były laguny zarośnięte turzycą i trzcinami, a za nimi — tak daleko, jak sięgał wzrok — leżały żółtobrunatne puste wzgórza. Piękny i dziki był Selidor. Nigdzie nie znać śladu człowieka, jego pracy czy siedzib. Nie widać było żadnych zwierząt; po zarośniętych trzciną jeziorach nie pływały stada mew, gęsi czy jakichkolwiek ptaków.
Zeszli po wewnętrznym stoku wydmy. Piaszczyste zbocze odcięło ich od grzmotu fal i świstu wiatru — nastała cisza.
Pomiędzy wydmą zewnętrzną a następną znajdowała się kotlinka czystego piasku, osłonięta ze wszystkich stron. Poranne słońce lśniło ciepło na jej zachodnim zboczu — Lebannen — powiedział mag. Teraz używał już prawdziwego imienia Arrena. — Nie mogłem spać ostatniej nocy i teraz muszę się przespać. Pozostań ze mną i czuwaj.
Ułożył się w słońcu — gdyż w cieniu był chłód — położył rękę na oczach, westchnął i zasnął. Arren usiadł obok niego. Nie widział nic, oprócz białych zboczy kotliny, prócz trawy kołyszącej się na tle zamglonego błękitu nieba. Do jego uszu dochodził tylko stłumiony pomruk przybrzeżnych fal i delikatny szelest drobin piasku porywanego co gwałtowniejszym podmuchem wiatru.
Nagle Arren zauważył ptaka, który mógł być lecącym bardzo wysoko orłem. Lecz nie był to orzeł. Ptaszysko zatoczyło koło, zniżyło lot i runęło w dół z łopotem i przeraźliwym świstem rozpostartych, złotych skrzydeł. Przysiadło na szczycie wydmy. Jego wielka czarna głowa mieniła się w słońcu ognistymi błyskami.
Smok spełzł w dół zbocza.
— Agni, Lebannen — przemówił do chłopca stając między nim a Gedem. Arren odpowiedział:
— Ormie Embar. — I ujął w rękę nagi miecz, który nie wydawał się teraz ciężki. Gładka, wysłużona rękojeść leżała wygodnie w dłoni. Pasowała do niej. Ostrze wysunęło się z pochwy lekko i ochoczo. Jego moc i wiek były przy nim, gdyż wiedział już jak go używać, aby osiągnąć cel, do którego został powołany. To był jego miecz.
Smok znowu przemówił, lecz Arren nie mógł go zrozumieć. Obejrzał się na śpiącego towarzysza, którego nie obudził cały ten zgiełk i grzmot, i rzekł do smoka:
— Mój pan jest zmęczony, śpi.
Wówczas Orni Embar spełzł na dół i zwinął się na dnie kotliny. Na ziemi zdawał się być ociężały, nie tak gibki i swobodny jak wtedy, kiedy unosił się w powietrzu. W powolnym ruchu szponiastych łap i w wygięciu pokrytego kolcami ogona był jednak jakiś złowróżbny wdzięk. Stwór podciągnął pod siebie łapy, uniósł głowę i zamarł w bezruchu. Wyglądał teraz jak rzeźba na hełmie wojownika.
Arren czuł na sobie spojrzenie jego żółtych oczu, potwór znajdował się nie dalej niż dziesięć stóp od niego. Wokół unosił się lekki swąd spalenizny. To nie był zgniły fetor. Suchy i metaliczny zapach harmonizował z delikatną wonią morza i słonego piasku — czystą i dziką.
Promienie wschodzącego słońca załamały się na bokach Orma Embar i smok cały zapłonął jakby był odlany z żelaza i złota.
Ged wciąż spał, odprężony, świadom obecności smoka nie bardziej, niż śpiący farmer jest świadom obecności swego pana.
Tak minęła godzina i Arren drgnął zaskoczony, gdy mag usiadł obok niego.
— Czy już tak przyzwyczaiłeś się do smoków, że zasypiasz między ich łapami? — powiedział Ged, roześmiał się i ziewnął. Potem, powstawszy, przemówił do Orma Embar w języku smoków. Orni Embar również ziewnął zanim odpowiedział — może z senności, a może by nie pozostawać dłużnym. Był to widok dany tylko nielicznym, którzy przeżyli, aby móc go zapamiętać: rzędy żółtobiałych zębów tak długich i ostrych jak miecze, ognisty rozwidlony język dwukrotnej długości ludzkiego ciała i bezdenna jama gardzieli.
Orm Embar przemówił i Ged chciał mu właśnie odpowiedzieć, gdy obaj odwrócili się, aby spojrzeć na Arrena. Usłyszeli bowiem, wyraźny w ciszy, głuchy szept stali w pochwie. Arren spoglądał na krawędź wydmy za głową maga i trzymał w ręku gotowy do użycia miecz.
Stał tam mężczyzna, jasno oświetlony słońcem, w szatach trzepoczących na lekkim wietrze. Stał nieruchomo jak posąg. Kaptur i skraj lekkiego płaszcza nieznacznie powiewał. Długie i czarne włosy opadały masą lśniących loków. Był szeroki w ramionach i wysoki; silny, urodziwy mężczyzna. Jego oczy zdawały się patrzeć przez nich na morze. Uśmiechał się.
— Ciebie znam, Ormie Embar — powiedział. I ciebie też znam chociaż postarzałeś się bardzo od czasu, kiedy widziałem cię po raz ostatni, Krogulcze. Powiedzieli mi, że jesteś teraz Arcymagiem. Wraz z wiekiem urosłeś w siłę. Towarzyszy ci młody sługa — niewątpliwie uczeń w magicznym rzemiośle, jeden z tych, którzy chłoną mądrość na Wyspie Wtajemniczonych. Cóż wy dwaj robicie tutaj, tak daleko od Roke i jej niepokonanych murów, chroniących mistrzów przed wszelkim niebezpieczeństwem?
— Powstał wyłom w murach potężniejszych, niż tamte — odparł cicho Ged, zaciskając obie dłonie na swej lasce i spoglądając w górę na mężczyznę. — Lecz czy nie przybędziesz w ciele tak, abyśmy mogli powitać tego, którego tak długo czekaliśmy?
— W ciele? — powtórzył mężczyzna i znowu się uśmiechnął. — Czy zwykłe ciało, powłoka cielesna, rzeźne mięso, ma jakieś znaczenie pomiędzy dwoma magami? Nie, niech spotkają się nasze umysły, Arcymagu.
— Tego, jak sądzę, nie możemy uczynić. — Chłopcze, schowaj swój miecz. To tylko przesłany obraz, zjawa, a nie prawdziwy człowiek. Równie dobrze można ciąć ostrzem wiatr. W Havnor, gdy twoje włosy były białe, nazywano się Cob. Lecz to było tylko imię powszednie. Jak mamy cię nazywać, kiedy cię spotkamy?
— Będziecie nazywać mnie Panem — powiedziała wysoka postać na krawędzi wydmy.
— Dobrze, i jak jeszcze?
— Królem i Mistrzem.
Słysząc to Orm Embar wydał z siebie głośny, odrażający syk, a jego wielkie oczy zabłysły. Odwrócił głowę od mężczyzny i kuląc się przysiadł na własnych śladach, jakby nie mógł się poruszyć.
— A gdzie się spotkamy i kiedy?
— W moim królestwie, kiedy tego zechcę.
— Dobrze — powiedział Ged i unosząc swoją laskę, przechylił ją nieznacznie w stronę wysokiego mężczyzny — obcy zniknął, jak zdmuchnięty płomień świecy.
Arren wytrzeszczył oczy. Ze szczękiem łusek smok uniósł się na swych czterech mocarnych zakrzywionych łapach i wywinął wargi, ukazując zęby. Lecz mag oparł się znowu na swej lasce.
— To było tylko przesłanie. Obraz czy też wizerunek człowieka. Może mówić i słyszeć, lecz nie ma w nim mocy, prócz tej, którą nadaje mu nasz strach. Wizerunek nie musi odpowiadać prawdzie, jeśli ten, kto go wysłał, tego sobie życzy. Przypuszczam, że wcale nie wygląda tak, jak go widzieliśmy.
— Jak myślisz, czy jest daleko od nas?
— Wizerunki nie mogą być przekazywane przez wodę. Z pewnością jest na Selidorze. Lecz Selidor to wielka wyspa szersza niż Roke czy Gont i prawie tak długa jak Enlad. Możemy szukać go długo.
Wówczas odezwał się smok. Wysłuchawszy go, Ged odwrócił się do Arrena.
— Oto, co powiedział Władca Selidoru: „Powróciłem do mej krainy i nie opuszczę jej. Znajdę Niszczyciela i zaprowadzę cię do niego, abyśmy mogli z nim skończyć”. A czyż nie mówiłem, że smok zawsze znajduje to, czego szuka?
Po czym Ged ukląkł na jedno kolano przed ogromnym stworzeniem, jak wasal przed królem, i podziękował mu w jego własnym języku. Oddech smoka owiał żarem jego pochyloną głowę.