Paliły jak rozżarzone węgle. Ogień płonął we wnętrzu gór. Lecz powietrze stało zimne w niezmiennej ciemności. Nie było nic słychać, nie czuło się najmniejszego podmuchu wiatru. Ostre krawędzie skał łamały się w dłoniach i spadały pod stopy. Czarne, pionowe występy i rozpadliny wznosiły się przed nimi, a po bokach przepadały w ciemności. Poniżej za nimi, pozostawało królestwo zmarłych. Z przodu w górze na tle gwiazd, sterczały skalne szczyty. Na całym obszarze tych czarnych gór nie poruszało się nic — tylko dwie śmiertelne dusze.
Ged ze zmęczenia często się potykał, tracąc równowagę. Jego oddech stawał się coraz cięższy. Otarte o skały dłonie tak bardzo bolały, że jęczał w męce. Słysząc to, Arrenowi ściskało się serce. Usiłował podtrzymać maga, lecz często droga była zbyt wąska, aby mogli iść obok siebie. Arren musiał iść przodem, żeby znaleźć oparcie do stóp. W końcu na stromym zboczu wybiegającym aż do gwiazd, Ged potknął się i upadł twarzą do ziemi, i już się nie podniósł.
— Mój panie — wyszeptał Arren, klękając przy nim, a potem wymówił jego imię: Ged.
Mag nie poruszył się ani nie odpowiedział.
Arren wziął go na ręce i zaczął nieść w górę stromego stoku. Szczyt kończył się poziomą płaszczyzną, wybiegającą do przodu na niewiadomą odległość. Tam Arren złożył swoje brzemię i osunął się na ziemię — wyczerpany, obolały i bez cienia nadziei w sercu. To było najwyższe wzniesienie przełęczy, pomiędzy dwoma czarnymi szczytami, na które z takim trudem się wspinał. To był koniec — nie było już dalszej drogi. Płaszczyzna kończyła się stromym urwiskiem. Za nim rozciągała się bezkresna ciemność. Tylko małe gwiazdy zwisały nieruchomo w czarnej otchłani nieba.
A jednak wytrwałość była silniejsza od nadziei. Gdy tylko siły mu na to pozwoliły, Arren zaczął uparcie czołgać się do przodu. Wyjrzał za krawędź ciemności. Poniżej, zupełnie blisko, zobaczył plażę pełną żółtego piasku. Białe i bursztynowe fale zwijały się i roztrzaskiwały w bryzgach piany o brzeg. Nad morzem zachodziło przesłonięte złotą mgłą słońce.
Arren zawrócił ku ciemności. Z ledwością uniósł Geda i wlókł się z nim, aż do chwili, kiedy nie mógł już iść dalej. Tu skończyło się wszystko: pragnienie, ból, ciemność, słoneczne światło i grzmot morskich fal.
13. OKRUCH BÓLU
Kiedy Arren się zbudził, szara mgła skrywała morze, wydmy i wzgórza Selidoru. Cichy grzmot fal to się przybliżał, to oddalał we mgle. Był przypływ i plaża stała się o wiele węższa niż wówczas, kiedy tu przybyli po raz pierwszy. Zamierając, spienione języki fal lizały odrzuconą, lewą rękę Geda, leżącego twarzą do piasku. Jego ubranie i włosy były mokre. Odzież Arrena przywierała lodowatą skorupą do ciała. Po martwym ciele Coba nie było śladu. Być może fale wciągnęły je w głębiny, natomiast, kiedy Arren odwrócił głowę, ujrzał majaczące niewyraźnie we mgle, szare cielsko Orma Embar, podobne do zwalonej wieży.
Chłopiec podniósł się, dygocząc z zimna. Chłód, odrętwienie i przyprawiająca o zawrót głowy słabość — podobna do tej, jaka wywołuje długie unieruchomienie w łóżku — ledwie pozwoliły mu stanąć. Zataczał się jak pijany. Gdy tylko stanął na nogach, podszedł do Geda i przeciągnął go poza zasięg fal — to było wszystko, na co się zdobył, Ged wydał mu się bardzo ciężki i bardzo zimny. Przeniósł go co prawda przez granicę, oddzielającą śmierć od życia, lecz być może na próżno. Przyłożył ucho do jego piersi, lecz wstrząsające magiem drżenie i szczęk własnych zębów — którego Arren nie mógł opanować — nie pozwoliły mu usłyszeć, czy serce towarzysza bije. Powstał i zaczął przytupywać, aby choć trochę ogrzać stopy. W końcu, wlokąc się jak starzec na drżących nogach, odszedł, żeby poszukać tobołków. Porzucili je przy małym potoku spływającym z pasma wzgórz, gdy schodzili do chaty z kości. Jednak przede wszystkim chodziło mu o strumień, gdyż nie mógł myśleć o niczym, prócz wody, świeżej wody.
Znalazł go prędzej, niż się tego spodziewał — w miejscu, gdzie spływał na plaże i zbiegał do morza, wijąc się i rozgałęziając, jak odlane ze srebra drzewo. Tam Arren przypadł do ziemi. Pił z twarzą i rękoma zanurzonymi w wodzie, chłonąc ją ustami i całą duszą. Zaspokoiwszy pragnienie usiadł i wówczas zobaczył na przeciwległym brzegu strumienia ogromne cielsko smoka.
Głowa stwora koloru żelaza, pokryta na nozdrzach, gardle i wokół oczu plamami czerwonej rdzy, zwisała na wprost chłopca, niemal nad nim. Pazury wryły się głęboko w miękki, wilgotny piasek na brzegu strumienia. Tylko złożone skrzydła, podobne do żagli, były częściowo widoczne, zaś reszta ciemnego ciała ginęła we mgle.
Nie poruszał się. Mógł się tam czaić już od godzin, lat, wielu stuleci. Wyglądał jak wykuty z żelaza, wyciosany ze skały — jednak oczy, w które chłopiec nie ośmielił się spojrzeć, oczy podobne do plam oliwy na wodzie, do żółtego dymu za szkłem, nieprzezroczyste, otchłanne i żółte, obserwowały Arrena.
Ten nie mogąc nic zrobić, wstał. Jeśli smok zechce go zabić, uczyni to. A jeśli nie — to będzie mógł spróbować pomóc Gedowi, jeżeli jeszcze cokolwiek można było dla niego zrobić. Wstał i zaczął iść w górę strumyka, szukając tobołków.
Smok nie uczynił nic. Siedział bez ruchu i obserwował. Chłopiec znalazł bagaż, napełnił obie skórzane butle wodą ze strumienia i brodząc po piasku, wrócił do Geda. Gdy tylko oddalił się o kilka kroków od strumienia, smok zniknął w gęstej mgle.
Arren wlał Gedowi kilka kropel wody w usta, lecz nie mógł wyrwać go z omdlenia. Mag leżał wiotki i zimny, z ciężką głową wspartą na ramieniu chłopca. Na poszarzałej twarzy ostro rysował się nos, kości policzkowe i stare blizny. Nawet jego ciało wyglądało na wychudłe i spalone, jak gdyby ubyło go o połowę.
Arren siedział na wilgotnym piasku z głową swego towarzysza na kolanach. Mgła utworzyła wokół nich miękką kulę, jaśniejącą nad głowami. Gdzieś w tej mgle spoczywał martwy smok Orm Embar, a żywy smok oczekiwał przy strumieniu. Po drugiej stronie Selidoru Daleko-patrząca, ogołocona z zapasów, leżała na jakiejś plaży. A dalej, na wschód, rozciągało się morze. Być może trzysta mil do najbliższej wyspy Zachodnich Rubieży i tysiąc do Wewnętrznego Morza. Daleko. „Tak daleko Selidor” — zwykło się mówić na Enlad. Stare opowieści i mity, których tak chętnie słuchały dzieci, zaczynały się słowami: „Tak dawno, jak wieczność i tak daleko, jak Selidor żył książę…”.
Był księciem. Lecz w starych opowieściach taki był początek, a tutaj wszystko zdawało się być końcem.
Arren jednak nie był przygnębiony. Bardzo zmęczony i pełen troski o swego towarzysza, nie czuł najmniejszej goryczy, czy żalu. Po prostu nic więcej nie mógł zrobić. Wszystko już się dokonało.
Kiedy odzyskał siły, pomyślał, że za pomocą wędek, które miał w tobołku, mógłby spróbować połowu ryb z brzegu. Od chwili bowiem, kiedy ugasił pragnienie zaczął dręczyć go głód — a z ich zapasów nie pozostało nic, prócz kawałka suchego chleba. Chciał zaoszczędzić chleb, gdyż po namoczeniu i zmiękczeniu go w wodzie, mógłby nakarmić nim Geda. Nic więcej nie pozostało do zrobienia. Nie mógł dostrzec niczego poza tym.