Выбрать главу

Hazard zakończył z zapałem i zaraz roześmiał się, wzruszywszy ramionami, aby Arren nie pomyślał przypadkiem, że się nadmiernie przejął. Lecz Arren spoglądał na niego z życzliwością, myśląc „Czułby do króla to samo, co ja czuję do Arcymaga”. Jednak głośno powiedział tylko: — Król powinien mieć wokół siebie takich ludzi jak ty.

Stali — każdy pogrążony we własnych myślach, czując jednak zawiązaną między nimi nić porozumienia — dopóki w Wielkim Domu nie zabrzmiał dźwięczny gong.

— Proszę! — ocknął się Hazard. — Dziś na kolację soczewica i zupa cebulowa. Chodźmy.

— Wydawało mi się, iż mówiłeś, że tutaj nic nie gotują — zdziwił się Arren, wciąż rozmarzony, podążając za swoim towarzyszem.

— Och, czasami im się zdarza… przez pomyłkę…

Kolacja była obfita, konkretna, i nie miała nic wspólnego z magią. Gdy zjedli, wyszli na spacer. Szli przez pola pogrążone w delikatnym, błękitnym zmierzchu.

To jest Pagórek Roke — powiedział Hazard, gdy zaczęli się wspinać na okrągłe wzgórze. Pokryta wieczorną rosą trawa muskała ich nogi, a z dołu, od bagnistej Thwilburn, słychać było chór ropuch, witających pierwsze ocieplenie i coraz krótsze, gwiaździste noce.

Było coś tajemniczego w tym kawałku ziemi.

— To wzgórze pierwsze wyłoniło się z morza, kiedy wypowiedziano Pierwsze Słowo — rzekł cicho Hazard.

— I ostatnie się zanurzy, kiedy nadejdzie czas odtwarzania rzeczy — odparł Arren.

— Zatem jest to bezpieczne miejsce — stwierdził Hazard, otrząsając się z dreszczu przestrachu, lecz już po chwili, przejęty, krzyknął — patrz! Las!

Na południe od Pagórka pojawiło się na ziemi silne światło, jak gdyby kładł się tam blask wschodzącego księżyca. Lecz była to tylko złuda, gdyż cienki sierp właśnie chylił się ku zachodowi nad szczytem wzgórza. W promieniach tego światła widać było jakieś drżenie, podobne do ruchu liści na wietrze.

— Skąd to światło?

— Wydobywa się z Lasu — muszą tam być Mistrzowie. Podobno płonął on takim światłem, zbliżonym do światła księżyca, kiedy spotkali się tam pięć lat temu, aby wybrać Arcymaga. Ale dlaczego zebrali się teraz? Czy to nie z powodu wieści, jakie przywiozłeś?

— Być może — odparł Arren.

Hazard podniecony niespokojnie, chciał natychmiast wracać do Wielkiego Domu, aby wysłuchać wszelkich pogłosek o tym, co też może wróżyć tak nagle zebrana Rada Mistrzów. Arren ruszył z nim, lecz często oglądał się za siebie, patrząc na dziwne, promieniujące światło, dopóki nie skryło go zbocze wzgórza, pozostawiając tylko zachodzący w nowiu księżyc i wiosenne gwiazdy.

Leżał z otwartymi oczyma, sam w ciemności kamiennej celi, przeznaczonej na sypialnię. Przez całe swe życie spał na łóżku pod miękkimi futrami. Nawet na dwudziesto-wiosłowej galerze, na pokładzie której przybył z Enlad, zapewniono młodemu księciu większe wygody niż tutaj: słomiany siennik na kamiennej podłodze i wystrzępiony, wojłokowy koc. Lecz było mu to zupełnie obojętne. Jestem w samym centrum świata — myślał — Mistrzowie naradzają się w świętym miejscu. Co postanowią? Czy utkają czar po to, by uratować magię? Czy to prawda, że czary na świecie wymierają? Czy istnieje niebezpieczeństwo, które zagraża nawet Roke? Zostanę tutaj. Nie wrócę do domu. Wolę zamiatać jego pokój niż być księciem na Enlad. Czy pozwoli mi zostać i rozpocząć nowicjat? A może nie będzie już więcej nauczania sztuki magicznej i prawdziwych imion rzeczy? Mój ojciec ma dar czynienia czarów, lecz ja nie, być może sztuka magiczna rzeczywiście zamiera na świecie. Chcę jednak zostać z nim, nawet gdyby stracił całą swoją moc i sztukę. Nawet gdybym miał go już nie zobaczyć. Nawet gdyby nie odezwał się do mnie słowem.

Rozpalona wyobraźnia poniosła go dalej i w jednej chwili Arren zobaczył znowu siebie, stojącego twarzą w twarz z Arcymagiem na dziedzińcu pod jarzębiną. Niebo zasnuwała ciemność, drzewa stały bezlistne, a fontanna milczała. „Panie, wokół nas sztorm; lecz ja zostanę z tobą i będę ci służył” — i wtedy Arcymag uśmiechnął się do niego… Lecz tu wyobraźnia zawiodła go, gdyż nie potrafił dostrzec uśmiechu na ciemnej twarzy.

Wstał o świcie czując, że wczoraj był jeszcze chłopcem, lecz dziś jest już mężczyzną. Był gotów na wszystko, ale gdy przyszło co do czego, stał patrząc bezmyślnie z otwartymi ustami.

— Książe Arrenie, Arcymag pragnie z tobą mówić — wiadomość tę przekazał mu od drzwi nieznany nowicjusz; poczekał chwilę, lecz umknął zanim Arren zdołał zebrać myśli, aby mu odpowiedzieć.

Zszedł z wieży i kamiennymi korytarzami udał się w stronę Dziedzińca Fontanny, nie wiedząc dokąd powinien iść. W korytarzu spotkał starego mężczyznę z miłym uśmiechem na twarzy, żłobiącym głębokie bruzdy na policzkach. Był to ten sam człowiek, który powitał go poprzedniego dnia, gdy Arren, spiesząc do portu po raz pierwszy stanął w drzwiach Wielkiego Domu, i który, zanim go wpuścił, zażądał, aby powiedział mu swoje prawdziwe imię.

— Tędy — rzekł Mistrz Odźwierny.

Sale i korytarze tej części Domu pogrążone były w ciszy, wolne od chłopięcej wrzawy i zgiełku, ożywiających pozostałą część budynku. Tutaj czuło się wiek murów, a czar użyty do ułożenia i ochrony prastarych kamiennych bloków był wręcz namacalny.

Na ścianach, w pewnych odstępach od siebie widniały głęboko wyryte w kamieniu znaki runiczne. Niektóre z nich inkrustowane były srebrem. Ojciec nauczył Arrena Runów Hardu, lecz żaden z tu wyrytych nie był mu znany, choć odnosił wrażenie, że niektóre gdzieś już widział, innych zaś nie mógł sobie wyraźnie przypomnieć.

— To tutaj, chłopcze — powiedział Odźwierny, który najwidoczniej nie przykładał wagi do tytułów takich jak „książę” czy „pan”.

Arren wszedł za nim do długiej sali o nisko belkowanym stropie, gdzie z jednej strony dębowa podłoga odbijała blask płonącego w kominku ognia, z drugiej zaś ostrołukie okna wpuszczały gęste światło mglistego poranka. Przy kominku stała grupa mężczyzn. Spojrzeli na niego kiedy wchodził, lecz on widział wśród nich tylko jednego — Arcymaga. Zatrzymał się, skłonił i stanął oniemiały.

— Arrenie, to są Mistrzowie Roke — przedstawił ich Arcymag. — Siedmiu z dziewięciu. Tkacz nie chciał opuścić Lasu, a Dawca Imion jest w swojej wieży, trzydzieści mil stąd na północ. Wszyscy jednak znają sprawę, z jaką tutaj przybyłeś, panowie, oto syn Morreda.

Słowa te nie wzbudziły w Arrenie żadnej dumy, a jedynie nieokreślony lęk. Oczywiście był dumny ze swego pochodzenia, lecz o sobie myślał jedynie jako o potomku książąt, jednym z rodu Enlad. Morred, od którego wywodzi się jego ród, nie żył od dwóch tysięcy lat. Jego czyny należały do legendy, a nie do obecnego świata. Brzmiało to tak, jak gdyby Arcymag nazwał go synem mitu, dziedzicem marzeń.

Nie śmiał spojrzeć w twarz ośmiu mężczyznom. Wpatrywał się w okuty żelazem koniec laski Arcymaga i czuł jak krew pulsuje mu w skroniach.

— Zjedzmy razem śniadanie — powiedział Arcymag i poprowadził ich do stołu ustawionego pod oknami. Było tam mleko, gorzkie piwo, chleb, świeże masło i ser. Arren usiadł z innymi i zaczął jeść.

Całe swoje życie spędził wśród szlachty, właścicieli ziemskich i bogatych kupców. Pałac jego ojca w Berili był pełen ludzi bogatych w rzeczy tego świata, którzy wiele posiadali, wiele sprzedawali i kupowali. Jedli wyszukane potrawy, pili wino i głośno rozmawiali. Wielu dyskutowało, wielu schlebiało, a większość szukała czegoś dla siebie. Mimo młodego wieku Arren wiele się już nauczył o zwyczajach i pozorach stanowiących naturę ludzkości. Lecz nigdy jeszcze nie był wśród ludzi takich, jak ci. Jedli chleb, mówili niewiele, a ich twarze były spokojne. Jeśli czegoś szukali, to z pewnością nie dla siebie. Jednak byli to ludzie obdarzeni wielką mocą — Arren rozpoznał to od razu.