— Tych mniej niepojętych — wyjaśnił.
Wyszli z budynku.
Blake był prawie pewien, że widział, jak ten wysoki podnosi małego, zanim wyszli na ulicę. Ale nie zauważył, co z nim zrobił. A potem ten wysoki szedł ulicą już sam.
Od tego dnia Sydney Blake znalazł sobie hobby. Próbował znaleźć sobie powód, dla którego mógłby odwiedzić trzynaste piętro.
Niestety, po prostu nie było wystarczającego powodu, jak długo najemcy nie sprawiali nikomu kłopotów i płacili czynsz regularnie.
Mijały miesiące, a najemcy płacili regularnie czynsz. I nie sprawiali nikomu kłopotów. Robotnicy jeździli na górę myć okna. Malarze, tynkarze i cieśle jeździli, żeby urządzić biura na trzynastym piętrze. Nawet ludzie wyglądający na klientów jeździli na trzynaste piętro. Byli to ludzie nie mający żadnych wspólnych cech. Od biedaków w łachmanach do nienagannie ubranych bukmacherów. Czasami grupa dżentelmenów w ciemnych garniturach, dyskutując przyciszonym głosem, wskazującym na dobre wychowanie, o stopach procentowych i nowych obligacjach, pytała windziarza o Tohu i Bohu. Wielu, wielu ludzi jechało na trzynaste piętro.
Sydney Blake zaczął podejrzewać, że jeżdżą tam wszyscy prócz niego. Próbował wśliznąć się na trzynaste piętro schodami. Zawsze, kompletnie skołowany, wchodził na czternaste albo na dwunaste. Raz czy drugi próbował zabrać się na gapę windą z samymi G. Tohu i L Bohu. Ale winda nie mogła odnaleźć ich piętra, dopóki on był w środku. A obydwaj zwracali się w jego stronę z uśmiechem, gdy próbował ukryć się w tłumie, tak że, czerwony ze wstydu, wysiadał na pierwszym lepszym piętrze.
Raz próbował nawet — na próżno — przebrać się za inspektora ze straży pożarnej i zrobić kontrolę…
Wszystko na nic. Po prostu nie miał nic do załatwienia na trzynastym piętrze.
Ale pewnego dnia panna Kerstenberg podniosła wzrok znad swojej maszyny.
— Jak się pisze te ich nazwiska? — zdziwiła się. T-O-H-U i B-O-H-U? Śmieszne.
— Co w tym śmiesznego? — naskoczył na nią.
— Te nazwiska pochodzą z języka hebrajskeigo. Wiem, bo — zarumieniła się aż po dekolt sukienki — uczę w szkole hebrajskiej we wtorki, środy i czwartki. A moja rodzina jest bardzo religijna, no i otrzymałam prawdziwe, ortodoksyjne wychowanie. Uważam, że religia to dobra rzecz, zwłaszcza dla dziewczyny…
— No i co z tymi nazwiskami? — prawie tańczył wokół niej.
— No więc w Biblii hebrajskiej zanim Bóg stworzył Ziemię, Ziemia była „tohu wabohu”. To „wa” znaczy „i”. A „tohu” i „bohu” — o rany, ciężko to przetłumaczyć.
— Niech pani spróbuje — nalegał. — Proszę.
— No więc, na przykład zazwyczaj „tohu wabohu” tłumaczy się na współczesne języki jako „bezład i pustkowie”. Ale „bohu” tak naprawdę znaczy „brak” i to w wielu…
— Obcokrajowcy — zaśmiał się nieprzyjemnie. — Wiedziałem, że to obcy. I że przyjechali w złych zamiarach. Z takimi nazwiskami.
— Nie zgodzę się z panem, panie Blake — powiedziała bardzo chłodno. — Wcale się z panem nie zgadzam, że mają złe zamiary. Skoro ich nazwiska pochodzą z hebrajskiego.
I odtąd nigdy już nie okazała mu ciepłych uczuć.
Dwa tygodnie później Blake otrzymał z biura głównego firmy Wellington Jimm i Synowie, Handel Nieruchomościami, wiadomość, która omal nie zrzuciła jego rozumu z brzeżka tego śliskiego tronu, jaki jeszcze zajmował. Tohu i Bohu przysłali im wiadomość. Wyprowadzali się z nieruchomości pod koniec miesiąca.
Przez dzień czy dwa chodził po budynku, rozmawiając sam ze sobą. Windziarze twierdzili, że mówił coś w rodzaju: „Już chyba bardziej obcy być nie mogą… Nawet nie należą do Świata fizycznego!” Sprzątaczki trzęsły się ze strachu w swoim pokoiku, opowiadając sobie nawzajem o szalonym błysku, jaki pojawił się w jego oczach, gdy mamrotał, wymachując rękami: „No jasne — trzynaste piętro. A myślisz, że gdzie mieli się zatrzymać ci nie istniejący tacy i owacy? Ha!” A panna Kerstenberg, gdy złapała raz go, jak wpatrując się strumień wody, mówił: „Założę się, że chcą odwrócić zegar o parę miliardów lat i zacząć wszystko od początku. Cholerna piąta kolumna!”, pomyślała drżąc, czy by nie zawiadomić FBI, ale zdecydowała, że lepiej nie. W końcu, tak rozumowała: jak raz policja zacznie węszyć w jakimś miejscu, nigdy nie wiadomo, kogo poślą do więzienia.
A poza tym po pewnym czasie Sydney Blake znormalniał. Znów zaczął przychodzić ogolony, a żałoba zniknęła zza jego paznokci Ale zdecydowanie nie był już tym młodym, rzutkim agentem, co dawniej. Niemal cały czas czuło się wokół niego jakąś dziwną atmosferę triumfu.
Nadszedł ostatni dzień miesiąca. Od rana znoszono na dół meble, ładowano na ciężarówki i odwożono. Gdy kilka ostatnich paczek zjechało na dół, Sydney Blake ze świeżym kwiatkiem w butonierce wszedł do windy najbliższej jego biura.
— Poproszę na trzynaste piętro — rzekł czysto i dźwięczenie.
Drzwi zasunęły się. Winda uniosła się. Zatrzymała się na trzynastym piętrze.
— O, pan Blake — zdziwił się ten wysoki. — Co za niespodzianka. Cóż możemy dla pana zrobić?
— Jak się pan miewa, panie Tohu? — rzekł Blake. — Czy też może Bohu? — Odwrócił się do jego towarzysza. I pan, panie Bohu — czy raczej, bo i to możliwe, Tohu — ufam, że wszystko w porządku? To dobrze.
Przez chwilę chodził po pustym, wielkim biurze i po prostu patrzył. Nawet przepierzenia zwieziono na dół. Byli sami tylko we trzech, na trzynastym piętrze.
— Czy ma pan do nas jakiś interes? — zagaił wysoki.
— Jasne, że ma do nas interes — przerwał mu mały ze złością. — Musi mieć do nas jakiś interes. Tylko wolałbym, żeby się pospieszył i zaczął mówić, o co mu chodzi.
Blake skłonił się.
— Paragraf dziesiąty, punkt trzeci waszej umowy: „… najemca zgadza się następnie, że po przekazaniu w porę takiej wiadomości właścicielowi, jego uprawniony przedstawiciel, na przykład urzędujący w budynku agent, będzie miał przywilej obejrzenia nieruchomości przed jej opuszczeniem przez najemcę w celu upewnienia się, że została pozostawiona w porządku i dobrym stanie…”
— A więc taki ma pan interes — rzekł wysoki ze zrozumieniem.
— To musiało być coś w tym rodzaju — odetchnął mały. — A więc, młody człowieku, gdyby mógł się pan z tym pospieszyć. Sydney Blake przechadzał się powoli. Mimo iż był nadzwyczaj podekscytowany, musiał przyznać, że nie było widocznej różnicy między trzynastym piętrem, a jakimkolwiek innym. Może poza… Tak, poza…
Podbiegł do okna i wyjrzał przez nie. Policzył w dół. Dwanaście pięter. Więc razem z piętrem, na którym był, dwadzieścia pięć pięter. Ale McGowan był budynkiem dwudziestoczteropiętrowym. Skąd się wzięło dodatkowe piętro? I jak budynek wyglądał od zewnątrz dokładnie w tym momencie, gdy jego głowa wystawała z okna na trzynastym piętrze?
Zawrócił, patrząc spode łba na G. Tohu i K. Bohu. Oni wiedzieli.
Stali przy otwartych drzwiach windy. Windziarz, niemal równie niecierpliwy jak dwaj ubrani na czarno mężczyźni, pytał:
— Na dół? Na dół?
— No i jak, panie Blake? — zwrócił się do niego ten wysoki.
— Czy nieruchomość jest w dobrym stanie, czy też nie?
— O, jak najbardziej w dobrym — przytaknął Blake. — Ale nie w tym rzecz.
— Tyle że nas nie obchodzi, w czym rzecz — mały pociągnął wysokiego. — Wynośmy się stąd.
— Już — odrzekł wysoki. Zgiął się i podniósł swego towarzysza. Złożył go w dwóch miejscach. Potem zwinął go dokładnie i wsunął do prawej kieszeni płaszcza. Wszedł do windy. — Jedzie pan, panie Blake?