Iain M. Banks
Najemnik
Dla Mic
PODZIĘKOWANIE
Za wszystko winię Kena MacLeoda.
To on skłonił starego wojownika do powrotu z emerytury oraz zasugerował ćwiczenia cielesne.
Drobna mechaniczna destrukcja
Prolog
— Powiedz mi, co to jest szczęście.
— Szczęście? Szczęście… to obudzić się w jasny wiosenny poranek po wyczerpującej pierwszej nocy spędzonej z piękną… namiętną… wielokrotną morderczynią.
— O cholera. Tylko tyle?
Trzymał w palcach kieliszek jak schwytaną istotę, pocącą się światłem. Płyn w kieliszku, tej samej barwy co obserwujące go, na wpół przykryte powiekami oczy, poruszał się sennie w słońcu, rzucając na twarz mężczyzny złotawe żyłkowane refleksy.
Opróżnił kieliszek i gdy piekący alkohol spływał mu przez gardło, miał wrażenie, że to światło szczypie go w oczy. Obracał kieliszek w dłoni, gładko i ostrożnie, zafascynowany chropowatym dnem i jedwabną śliskością nierżniętych fragmentów powierzchni. Podniósł go ku słońcu, zmrużył oczy. Szkło skrzyło się setką drobnych tęczy. Na tle nieba maleńkie pęcherzyki w smukłej nóżce żarzyły się złociście, poskręcane w podwójną żłobkowaną spiralę.
Powoli opuścił kieliszek i powędrował wzrokiem nad ciche miasto.
Patrzył z ukosa ponad dachy, iglice i wieże w stronę drzew w nielicznych przykurzonych parkach, i dalej za odległą linię miejskich murów, na blade równiny i niebieskawe jak dym wzgórza, drżące w mgiełce żaru pod bezchmurnym niebem.
Nie odrywając oczu od pejzażu, nagle cisnął kieliszek przez ramię do chłodnej sali. Szkło znikło w cieniach i rozbiło się z brzękiem.
— Ty draniu — odezwał się po pewnej chwili ktoś głosem stłumionym i niewyraźnym. — Myślałem, że to ciężka artyleria. Omal się nie zesrałem. Chcesz, żeby wszystko to pokryło się gównem?… Do diabła, też pogryzłem szkło… mmm… krwawię. — Milczenie. — Słyszysz mnie? — Przytłumiony, niewyraźny głos przybrał nieco na sile. — Krwawię… Chcesz zobaczyć na podłodze gówno i rasową krew? — Dało się słyszeć drapanie, dzwonienie, po czym zapadła cisza. A potem: — Ty draniu.
Młody mężczyzna na balkonie odwrócił się od panoramy miasta i wszedł do sali krokiem tylko nieco niepewnym. W chłodnym wnętrzu rozbrzmiewały pogłosy. Tysiącletnią mozaikę na podłodze pokryto w nowszych czasach przezroczystą warstwą, chroniącą drobne ceramiczne detale przed uszkodzeniem. Pośrodku stał masywny, bogato rzeźbiony stół bankietowy otoczony krzesłami. Pod ścianami poustawiano mniejsze stoły, krzesła, niskie komody i wysokie kredensy; wszystkie meble z tego samego ciemnego, ciężkiego drewna.
Niektóre ściany pokrywały wyblakłe, lecz nadal imponujące freski, przeważnie sceny bitewne; inne ściany, pomalowane na biało, obwieszono olbrzymimi mandalami starej broni; setki włóczni i noży, mieczy i tarcz, dzid i buzdyganów, boi i strzał ułożonych w wielkie spirale skrzyżowanych ostrzy niczym nieprawdopodobnie symetryczny wybuch szrapnela. Rdzewiejące strzelby celowały zarozumiale w siebie nawzajem ponad przysłoniętymi kominkami.
Na ścianach wisiało parę wyblakłych obrazów i postrzępionych gobelinów, ale zmieściłoby się ich tam znacznie więcej. Przez wysokie trójkątne okna o kolorowych szybach padały kliny światła na mozaikę podłogi i na meble. Białe kamienne ściany zwieńczone były w górze czerwonymi filarami, podtrzymującymi potężne czarne drewniane bale, które schodziły się nad salą jak gigantyczny namiot z kanciastych palców.
Młody mężczyzna kopnął antyczne krzesło, przywracając mu właściwą pozycję.
— Co za rasowa krew? — rzekł.
Padł na krzesło, jedną dłoń oparł na olbrzymim stole, drugą przejechał po głowie, jakby przeczesywał długie gęste włosy, choć w rzeczywistości czaszkę miał wygoloną.
— Co? — Głos dochodził skądś spod wielkiego stołu.
— Czyżbyś miał jakieś arystokratyczne koneksje, ty stary pijaczyno?
Mężczyzna przetarł oczy zaciśniętymi pięściami, potem otwartą dłonią masował sobie twarz.
Nastąpiła dłuższa przerwa.
— Kiedyś ugryzła mnie księżniczka.
Młody mężczyzna spojrzał na belkowany sufit.
— To nie jest dostateczny dowód — parsknął.
Wstał i ponownie wyszedł na balkon. Wziął z balustrady lornetkę.
Cmoknął, zakołysał się, wrócił do okna, oparł się rękoma o framugę, by mieć stabilniejszy widok. Regulował przez chwilę ostrość. Pokręcił głową, odłożył lornetkę na kamienną poręcz, skrzyżował ramiona na piersi i oparłszy się o mur, patrzył na miasto.
Było spieczone; brązowe dachy i chropowate wykończenia ścian szczytowych jak skórka chleba; kurz jak mąka.
Nagle w jednej chwili rozedrgana panorama pod naporem wspomnień zszarzała, pociemniała. Mężczyzna przypomniał sobie inne twierdze (skazane na zagładę miasto namiotów na majdanie, w oknach trzęsą się szyby; młoda dziewczyna — teraz już martwa — skulona w fotelu w wieży Pałacu Zimowego). Zadrżał mimo upału i przepędził wspomnienia.
— A ty?
Młody znowu spojrzał w głąb sali.
— Co takiego?
— Czy kiedykolwiek miałeś powiązania z… eee… lepszymi od ciebie i mnie?
Młody mężczyzna nagle spoważniał.
— Kiedyś… — zaczął, ale się zawahał. — Kiedyś znałem osobę, która była… niemal księżniczką. I przez pewien czas kawałek jej nosiłem w sobie.
— Mógłbyś powtórzyć? Nosiłeś…
— Kawałek jej nosiłem w sobie przez pewien czas.
Cisza. Potem uprzejmie:
— Czy to nie odwrotnie niż zazwyczaj?
Młody wzruszył ramionami.
— To był dość dziwny związek.