Выбрать главу

Iain M. Banks

Najemnik

Dla Mic

PODZIĘKOWANIE

Za wszystko winię Kena MacLeoda.

To on skłonił starego wojownika do powrotu z emerytury oraz zasugerował ćwiczenia cielesne.

Drobna mechaniczna destrukcja

Zakalwe upełnomocniony; Nad miastem leniwe kłęby dymu, Czarne wormhole w jasnym Centrum Wybuchu; Czy powiedzieli ci już to, co chciałeś usłyszeć? Czy zmoczonego ulewą powódź złapała cię Na betonowym brzegu Ufortyfikowanej wyspy? Wszedłeś między rozbite maszyny Z oczyma niezamglonymi od narkotyków Szukałeś sprzętu z innej wojny, Wypatrywałeś ducha i polotu, co zanikły. Pojazdy, statki, samoloty, Karabin, drona, pola sił to twe zabawki. Krwią i łzami ludzi Spisałeś alegorię swego regresu; Nieśmiały poemat o twym wyniesieniu Z czystego i obszarpanego wdzięku. Ci, co cię znaleźli, Zabrali i przebudowali („Chłopcze, teraz tylko ty i my, Nasze pociski nożowe, cios, szybkość, krwawy sekret: Droga do serca człowieka wiedzie przez tors!”) Uważali cię za zabawkę, Mały dzikus; atawizm z dalekich kresów Użyteczny, gdyż Utopia nie obfituje w wojowników. Ty jednak w sprytne scenariusze Chciałeś wpisać własne sceny. I gdy grałeś serio, Za naszą grą, Przez grymaśne gruczoły, Widziałeś własny sens, W kościach. To wyrafinowane życie Nie mieszkało w ciałach. A co myśmy jedynie wiedzieli, Ty czułeś plazmą swych zmutowanych komórek.
Rasd-Coduresa Diziet Embless Sma da’Marenhide na adres Sekcji Specjalnej Służby Kontaktu, Rok 115 (Ziemia, kalendarz khmerski), Oryginał maraiński, tłumaczenie własne. Nie opublikowany.

Prolog

— Powiedz mi, co to jest szczęście.

— Szczęście? Szczęście… to obudzić się w jasny wiosenny poranek po wyczerpującej pierwszej nocy spędzonej z piękną… namiętną… wielokrotną morderczynią.

— O cholera. Tylko tyle?

Trzymał w palcach kieliszek jak schwytaną istotę, pocącą się światłem. Płyn w kieliszku, tej samej barwy co obserwujące go, na wpół przykryte powiekami oczy, poruszał się sennie w słońcu, rzucając na twarz mężczyzny złotawe żyłkowane refleksy.

Opróżnił kieliszek i gdy piekący alkohol spływał mu przez gardło, miał wrażenie, że to światło szczypie go w oczy. Obracał kieliszek w dłoni, gładko i ostrożnie, zafascynowany chropowatym dnem i jedwabną śliskością nierżniętych fragmentów powierzchni. Podniósł go ku słońcu, zmrużył oczy. Szkło skrzyło się setką drobnych tęczy. Na tle nieba maleńkie pęcherzyki w smukłej nóżce żarzyły się złociście, poskręcane w podwójną żłobkowaną spiralę.

Powoli opuścił kieliszek i powędrował wzrokiem nad ciche miasto.

Patrzył z ukosa ponad dachy, iglice i wieże w stronę drzew w nielicznych przykurzonych parkach, i dalej za odległą linię miejskich murów, na blade równiny i niebieskawe jak dym wzgórza, drżące w mgiełce żaru pod bezchmurnym niebem.

Nie odrywając oczu od pejzażu, nagle cisnął kieliszek przez ramię do chłodnej sali. Szkło znikło w cieniach i rozbiło się z brzękiem.

— Ty draniu — odezwał się po pewnej chwili ktoś głosem stłumionym i niewyraźnym. — Myślałem, że to ciężka artyleria. Omal się nie zesrałem. Chcesz, żeby wszystko to pokryło się gównem?… Do diabła, też pogryzłem szkło… mmm… krwawię. — Milczenie. — Słyszysz mnie? — Przytłumiony, niewyraźny głos przybrał nieco na sile. — Krwawię… Chcesz zobaczyć na podłodze gówno i rasową krew? — Dało się słyszeć drapanie, dzwonienie, po czym zapadła cisza. A potem: — Ty draniu.

Młody mężczyzna na balkonie odwrócił się od panoramy miasta i wszedł do sali krokiem tylko nieco niepewnym. W chłodnym wnętrzu rozbrzmiewały pogłosy. Tysiącletnią mozaikę na podłodze pokryto w nowszych czasach przezroczystą warstwą, chroniącą drobne ceramiczne detale przed uszkodzeniem. Pośrodku stał masywny, bogato rzeźbiony stół bankietowy otoczony krzesłami. Pod ścianami poustawiano mniejsze stoły, krzesła, niskie komody i wysokie kredensy; wszystkie meble z tego samego ciemnego, ciężkiego drewna.

Niektóre ściany pokrywały wyblakłe, lecz nadal imponujące freski, przeważnie sceny bitewne; inne ściany, pomalowane na biało, obwieszono olbrzymimi mandalami starej broni; setki włóczni i noży, mieczy i tarcz, dzid i buzdyganów, boi i strzał ułożonych w wielkie spirale skrzyżowanych ostrzy niczym nieprawdopodobnie symetryczny wybuch szrapnela. Rdzewiejące strzelby celowały zarozumiale w siebie nawzajem ponad przysłoniętymi kominkami.

Na ścianach wisiało parę wyblakłych obrazów i postrzępionych gobelinów, ale zmieściłoby się ich tam znacznie więcej. Przez wysokie trójkątne okna o kolorowych szybach padały kliny światła na mozaikę podłogi i na meble. Białe kamienne ściany zwieńczone były w górze czerwonymi filarami, podtrzymującymi potężne czarne drewniane bale, które schodziły się nad salą jak gigantyczny namiot z kanciastych palców.

Młody mężczyzna kopnął antyczne krzesło, przywracając mu właściwą pozycję.

— Co za rasowa krew? — rzekł.

Padł na krzesło, jedną dłoń oparł na olbrzymim stole, drugą przejechał po głowie, jakby przeczesywał długie gęste włosy, choć w rzeczywistości czaszkę miał wygoloną.

— Co? — Głos dochodził skądś spod wielkiego stołu.

— Czyżbyś miał jakieś arystokratyczne koneksje, ty stary pijaczyno?

Mężczyzna przetarł oczy zaciśniętymi pięściami, potem otwartą dłonią masował sobie twarz.

Nastąpiła dłuższa przerwa.

— Kiedyś ugryzła mnie księżniczka.

Młody mężczyzna spojrzał na belkowany sufit.

— To nie jest dostateczny dowód — parsknął.

Wstał i ponownie wyszedł na balkon. Wziął z balustrady lornetkę.

Cmoknął, zakołysał się, wrócił do okna, oparł się rękoma o framugę, by mieć stabilniejszy widok. Regulował przez chwilę ostrość. Pokręcił głową, odłożył lornetkę na kamienną poręcz, skrzyżował ramiona na piersi i oparłszy się o mur, patrzył na miasto.

Było spieczone; brązowe dachy i chropowate wykończenia ścian szczytowych jak skórka chleba; kurz jak mąka.

Nagle w jednej chwili rozedrgana panorama pod naporem wspomnień zszarzała, pociemniała. Mężczyzna przypomniał sobie inne twierdze (skazane na zagładę miasto namiotów na majdanie, w oknach trzęsą się szyby; młoda dziewczyna — teraz już martwa — skulona w fotelu w wieży Pałacu Zimowego). Zadrżał mimo upału i przepędził wspomnienia.

— A ty?

Młody znowu spojrzał w głąb sali.

— Co takiego?

— Czy kiedykolwiek miałeś powiązania z… eee… lepszymi od ciebie i mnie?

Młody mężczyzna nagle spoważniał.

— Kiedyś… — zaczął, ale się zawahał. — Kiedyś znałem osobę, która była… niemal księżniczką. I przez pewien czas kawałek jej nosiłem w sobie.

— Mógłbyś powtórzyć? Nosiłeś…

— Kawałek jej nosiłem w sobie przez pewien czas.

Cisza. Potem uprzejmie:

— Czy to nie odwrotnie niż zazwyczaj?

Młody wzruszył ramionami.

— To był dość dziwny związek.