Выбрать главу

Drona znalazł się przed nią, bawiąc się zerwanym z łąki kwiatkiem.

— Do układu wleciał „Ksenofob” — oznajmił.

— Co za szczęśliwy dzień — powiedziała kwaśno. Pośliniła palec i starła plamkę błota z końca buta.

— Ten młody mężczyzna z twojego łóżka właśnie się pokazał. Pyta Maikrila, gdzie jesteś.

Nie odpowiedziała, choć raz zadrżały jej ramiona. Uśmiechnęła się tylko. Opadła w trawę, podkładając rękę pod plecy.

Niebo o barwie akwamaryny pstrzyły pojedyncze chmury. Sma czuła zapach trawy i małych zdeptanych kwiatów. Przechyliła głowę, spojrzała do tyłu na piętrzące się tam ciemnoszare mury. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek zaatakowano zamek podczas dnia takiego jak ten.

Czy niebo wydaje się tak bezkresne, wody w cieśninie tak czyste i świeże, kwiaty tak jasne i pachnące, gdy ludzie walczą i krzyczą, zadają ciosy i padają, widząc, jak ich krew plami trawę?

Zmrok i mgła, deszcz i nawisłe chmury to odpowiedniejsze tło, szata zakrywająca bitewny wstyd.

Sma przeciągnęła się. Nagle poczuła zmęczenie. Na wspomnienie nocnych wyczynów przeszedł ją dreszcz. Przypominała osobę, która upuściła cenny przedmiot, lecz dzięki swej szybkości i zręczności zdołała go pochwycić. Sięgnęła gdzieś do swego wnętrza i odzyskała niknące wspomnienie, które osuwało się już w zamęt i szum w jej umyśle. Zsyntetyzowała „przypominacz” i zatrzymała wrażenia, delektowała się nimi i przeżywała ponownie, aż zadrżała w pełnym słońcu i omal nie jęknęła.

Pozwoliła wspomnieniu uciec. Odchrząknęła, usiadła, rozejrzała się, by sprawdzić, czy drona coś zauważył. Przebywał w pobliżu i zrywał kwiatki.

Ścieżką od stacji metra nadchodziła grupa dzieci, prawdopodobnie uczniów. Kierowały się ku bocznej bramie zamku, głośno rozmawiały i piszczały. Hałaśliwą kolumnę otwierali i zamykali dorośli o twarzach zmęczonych i czujnych, jakie Sma widywała u nauczycieli i wielodzietnych matek. Kilkoro dzieci wskazało na unoszącego się dronę. Zdziwione, chichotały, zadawały pytania, aż wreszcie znikły w wąskiej bramie, a ich głosy ucichły.

Dzieci zawsze robiły koło tego szum. Dorośli po prostu przyjmowali, że korpus maszyny unosi się w powietrzu dzięki jakiemuś trikowi, dzieci natomiast chciały wiedzieć, jak to działa. Zaskoczonych było również paru uczonych i inżynierów, ale Sma przypuszczała, że działa tu stereotyp: jeśli urządzenie pochodzi z innego świata, nikt nie wierzy, iż zachodzą w nim dziwaczne zjawiska. A chodziło tu przecież o antygrawitację i w tym społeczeństwie drona był niczym elektryczna latarka w epoce kamiennej. Jednak ku rozczarowaniu Smy wszyscy łatwo akceptowali banalne i płytkie wyjaśnienia.

— Statki właśnie się spotkały — poinformował drona. — Przenoszą dublera w przestrzeni fizycznej, a nie teleportują.

Sma zaśmiała się, zerwała źdźbło trawy i possała je.

— Czyżby stary TS nie dowierzał swemu transporterowi?

— Uważam, że ma po prostu sklerozę — prychnął drona. Zrywał kwiaty, starannie wycinał dziurki w cienkich jak włos łodyżkach i przewlekał je przez siebie, tworząc łańcuch.

Sma obserwowała, jak maszyna za pomocą niewidzialnych pól manipuluje kwiatkami niczym dziergająca wzór koronczarka.

Drona nie zawsze wykazywał podobną finezję.

Jakieś dwadzieścia lat temu, daleko stąd, na innej planecie, w zupełnie innej części galaktyki, na szorowanym wiatrami dnie wyschłego morza, pod płaskowyżem, który dawniej był wyspą, na naniesionym pyle, w przygranicznym miasteczku mieszkała Sma. Tu dochodziła najbardziej wysunięta wypustka linii kolejowej. Sma chciała wynająć wierzchowce na wyprawę do serca pustyni w poszukiwaniu mesjasza-dzieciątka.

O zmierzchu na rynek przybyli jeźdźcy, by porwać ją z gospody.

Ktoś im powiedział, że dostaną za nią niezłą cenę choćby z powodu jej dziwnej karnacji.

Karczmarz popełnił błąd, usiłując przemówić porywaczom do rozsądku. Przyszpilili go mieczem do drzwi. Córki płakały nad nim, ale napastnicy odciągnęli je siłą.

Sma, czując obrzydzenie, odwróciła się od okna. Usłyszała odgłos butów na chybotliwych schodach. Skaffen-Amtiskaw był przy drzwiach. Patrzył na nią spokojnie. Z rynku i z pomieszczeń gospody dobiegały krzyki. Ktoś walił do drzwi w pokoju Smy — od ścian odpadał pył i trzęsła się podłoga. Sma czekała z rozszerzonymi oczyma, nie miała żadnego planu.

— Zrób coś. — Patrzyła na dronę, przełykając ślinę.

— Z przyjemnością — rzekł cicho Skaffen-Amtiskaw.

Drzwi otwarły się gwałtownie, uderzyły o glinianą ścianę. Sma uchyliła się. W przejściu stali dwaj mężczyźni w czarnych płaszczach.

Czuła ich zapach. Jeden z nich ruszył ku niej z wyciągniętym mieczem i sznurem w drugiej ręce. Nie zwracał uwagi na dronę.

— Przepraszam — powiedział Skaffen-Amtiskaw.

Mężczyzna spojrzał na maszynę, ale cały czas szedł naprzód.

I wtem już go nie było. Sma czuła dzwonienie w uszach. Kurz wypełnił pokój, z sufitu spadały, wirując w powietrzu, kawałki gliny i papieru, w ścianie powstała wielka dziura, przez którą widać było sąsiedni pokój, a przed nią wisiał w tym samym co poprzednio miejscu Skaffen-Amtiskaw — zapewne przeciwstawiając się prawu akcja-reakcja.

W odsłoniętym pomieszczeniu histerycznie wrzeszczała jakaś kobieta; do ściany nad jej łóżkiem przywarły szczątki mężczyzny, a jego krew spryskała obficie sufit, podłogę, ściany, pościel i samą kobietę.

Drugi mężczyzna wpadł do pokoju, wypalił z długiej strzelby, celując prosto w dronę; centymetr przed ryjem maszyny kula przybrała kształt płaskiej monety i z brzdękiem upadła na podłogę. Mężczyzna błyskawicznie wyciągnął z pochwy miecz i jak kosą, przez kurz i dym, ciął dronę. Ostrze złamało się po gwałtownym zderzeniu z czerwono zabarwionym polem tuż nad korpusem maszyny. I wtedy mężczyznę jakaś siła uniosła w powietrze.

Sma przykucnęła w rogu. Usta miała pełne pyłu; rękoma zakryła uszy. Słyszała własny wrzask.

Mężczyzna przez sekundę rzucał się jak szalony w geometrycznym środku pokoju, potem śmignął w powietrzu ponad Smą. Rozległ się huk i obok okna wychodzącego na rynek rozwarła się wielka postrzępiona dziura. Odskoczyły deski podłogi. Sma krztusiła się pyłem.

— Przestań! — wrzasnęła.

Ściana nad dziurą zatrzeszczała, sufit wygiął się i pękł. Na podłogę poleciały grudy gliny i słomy. Pył zatykał usta i nos. Sma wstała z wysiłkiem; omal nie wypadła przez okno, gdy rozpaczliwie usiłowała zaczerpnąć trochę świeżego powietrza.

— Przestań! — wycharczała, odkasłując pył.

Drona podfrunął do niej płynnie. Odganiał pył z jej twarzy płaskim polem, opadający sufit podtrzymał cienką kolumną. Obie składowe pola miały odcień głębokiej czerwieni — kolor droniego zadowolenia.

— Trzymaj się! — powiedział Skaffen-Amtiskaw, poklepując ją po plecach.

Sma zakrztusiła się i wycharczała kurz przez okno. Patrzyła z przerażeniem na rynek.

Między jeźdźcami, pod warstwą pyłu, leżało ciało drugiego mężczyzny — mokry czerwony wór. Zanim zdążyli wyciągnąć miecze i zanim córki karczmarza przywiązane powrozami do dwóch jeźdźców zorientowały się, co to jest i zaczęły zawodzić, zza pleców Smy wyleciało coś z dudniącym świstem i wystrzeliło w stronę mężczyzn.

Jeden z wojowników zawył i wymachując mieczem rzucił się ku drzwiom gospody.

Zrobił dwa kroki. Ciągle ryczał, gdy śmignął koło niego pocisk nożowy z rozwiniętym polem — oddzielił kark mężczyzny od korpusu.