Przede wszystkim Sma i ja musimy znaleźć tego cholernego człowieka, myślał drona.
Jakaś postać wysunęła się zza budki radarowej i przeszła przez dach wieży pod jęczącymi na wietrze antenami. Zeszła po spiralnych schodach, sprawdziła, czy za metalowymi drzwiami nikogo nie ma, i otworzyła je.
Po minucie coś wyglądającego identycznie jak Diziet Sma dołączyło do wycieczki. Przewodnik opowiadał właśnie, jak rozwój artylerii, cięższych od powietrza pojazdów latających i rakiet sprawił, że fortece stały się przestarzałe.
XII
Dzielili swe górskie gniazdo z państwowym powozem mitoklasty, bezładną armią posągów i stosem rozmaitych skrzyń, pudeł i komód wypełnionych skarbami kilkunastu wielkich rodów.
Astil Tremerst Keiver wybrał bekieszę z wysokiej bieliźniarki, zamknął drzwi szafki i podziwiał się w lustrze. Tak, w płaszczu wyglądał bardzo dobrze, naprawdę bardzo dobrze. Maszerował dumnie, zrobił kilka piruetów, z futerału wyjął paradny karabin i okrążył pomieszczenie wokół imponującego powozu. Wykrzykiwał „kaj-szo, kaj-szo!” i celował ku zasłoniętym czernią oknom. Jego cień wspaniale tańczył na ścianach i na szarych zarysach posągów. Keiver powrócił przed kominek, schował karabin do futerału i siadł gwałtownie i władczo na bogato ornamentowanym krzesełku z najlepszego kampeszynu.
Krzesło się załamało. Padł na kamienną posadzkę; broń w futerale przy boku wypaliła, wysyłając pocisk do kąta za jego plecami, tuż nad podłogę.
— Cholera, cholera, cholera! — zawołał.
Obejrzał swe spodnie — rozerwane i płaszcz — przedziurawiony.
Drzwi powozu otworzyły się nagle i ktoś wypadł stamtąd na stojącą obok sekreterę. Zdemolował ją; natychmiast znieruchomiał i w irytująco skuteczny, wojskowy sposób przyjął taką pozycję, by stanowić jak najmniejszy cel, oraz skierował przerażająco wielki i wstrętny karabin plazmowy prosto w twarz zastępcy nadwornego wiceregenta Astila Tremersta Keivera Ósmego.
— Lik! Zakalwe! — wykrzyknął Keiver i zarzucił sobie bekieszę na głowę. (Cholera!)
Po dłuższej chwili opuścił płaszcz. Uważał, że udało mu się to zrobić ze sporą dozą godności. Najemnik właśnie podnosił się wśród resztek sekretery, rozglądał się dokoła i wyłączał broń plazmową.
Keiver oczywiście natychmiast uświadomił sobie nieprzyjemne podobieństwo pozycji ich obu, więc szybko powstał.
— Ach. Zakalwe. Przepraszam. Obudziłem cię?
Mężczyzna skrzywił się, spojrzał w dół na resztki mebla, z hałasem zamknął drzwi powozu.
— Nie — powiedział. — Miałem po prostu zły sen.
— Ach. Dobrze.
Keiver pomajstrował przy ozdobnej gałce swej broni. Miał żal do Zakalwego, że ten wzniecił w nim takie — nieuzasadnione, do cholery! — poczucie niższości. Przeszedł przed kominkiem i usiadł (tym razem ostrożniej) na niedorzecznym porcelanowym tronie ustawionym obok ognia.
Patrzył, jak najemnik siada na kamieniach wysuniętego paleniska, odkłada na podłogę karabin plazmowy i przeciąga się.
— Pół wachty snu musi wystarczyć.
— Hm. — Keiver czuł się niezręcznie. Rzucił okiem na powóz ceremonialny. Uśmiechnął się i zebrał wokół siebie bekieszę. — Przypuszczam, że nie zna pan opowieści o tym starym powozie, prawda?
Najemnik — tak zwany (ha!) minister wojny — wzruszył ramionami.
— No cóż — odparł — wersja, którą słyszałem, opowiada, że w czasie bezkrólewia arcyprezbiter oznajmił mitoklascie, że może dostać daninę, dochód i dusze wszystkich klasztorów, powyżej których zdoła wznieść swój państwowy powóz, używając jednego konia. Mitoklasta zgodził się, zbudował ten zamek i za cudzoziemskie pożyczki wzniósł wieżę. Stosując wysoko wydajny system wielokrążków napędzany najlepszym rumakiem, w ciągu Trzydziestu Złotych Dni wywindował powóz na szczyt wieży i zgłosił pretensje do wszystkich klasztorów w kraju. Wygrał zakład i wojnę, która potem wybuchła, spłacił długi i sczezł tylko dlatego, że stajennemu opiekującemu się rumakiem nie spodobał się fakt, iż zwierzę zdechło z wyczerpania, więc udusił mitoklastę uzdą poplamioną krwią i pianą… Tę uzdę, jak głosi legenda, wmurowano potem w podstawę tronu z porcelany. Właśnie na nim siedzisz. Tak opowiadają.
Znowu wzruszył ramionami i spojrzał na Keivera, który zdał sobie sprawę, że ma otwarte usta. Zamknął je.
— Ach. Więc znasz tę historię.
— Nie. Po prostu przypadkowo ją odgadłem.
Keiver zawahał się, a potem głośno zaśmiał.
— Do diaska! Dziwny z ciebie gość, Zakalwe!
Najemnik poruszył ciężkim butem resztki kampeszynowego krzesła.
Milczał.
Keiver wiedział, że powinien teraz coś zrobić, więc wstał, powędrował do najbliższego okna, odciągnął zasłonę, otworzył wewnętrzne żaluzje, odchylił na bok żaluzje zewnętrzne i oparty ramieniem o mur, kontemplował widok w dole.
Pałac Zimowy w oblężeniu.
Na zewnątrz, na pokrytej śniegiem równinie, wśród ognisk i okopów stały ogromne konstrukcje oblężnicze i wyrzutnie pocisków, ciężka artyleria i ciskające kamienie katapulty; zmajstrowane naprędce projektory pól i gazowe reflektory; obrzydliwa zbieranina wyraźnych anachronizmów, paradoksów konstrukcyjnych i technicznych przestawień. I oni nazywali to postępem.
— Nie wiem — wydyszał Keiver. — Ludzie odpalają pociski sterowane z siodeł swych wierzchowców. Odrzutowce zestrzeliwują sterowanymi strzałami. Ciskają noże, które wybuchają jak pociski artyleryjskie, o ile nie zostają odepchnięte przez zbroje wspierane tymi cholernymi projektorami pól… Zakalwe, gdzie się to wszystko skończy?
— Tutaj, za trzy uderzenia serca, jeśli nie zamkniesz okiennic i nie zaciągniesz zasłon.
Szturchnął pogrzebaczem kłody za kratą paleniska.
— Ha! — Keiver cofnął się gwałtownie od okna. Zgięty ciągnął za dźwignię, zamykając zewnętrzne okiennice. — Racja! — Zasłonił okno i otrzepał ręce. Obserwował, jak najemnik trąca płonące bierwiona. — Istotnie! — Znów usiadł na swym porcelanowym tronie.
Oczywiście, tak zwany pan minister wojny Zakalwe lubił udawać, że wie, do czego to wszystko doprowadzi. Utrzymywał, że potrafi wyjaśnić te siły zewnętrzne, równowagę techniczną i błądzącą eskalację militarnych cudów. Robił aluzje do większych problemów i konfliktów, rozgrywających się poza marnym tu i teraz, mających ustanowić na zawsze — śmiechu warte! — innoświatową dominację. Ale czy zmieniało to fakt, że był jedynie najemnikiem — bardzo fartownym najemnikiem — który akurat uzyskał posłuchanie Świętych Dziedziców i zrobił na nich wrażenie absurdalnie ryzykownymi wyczynami oraz tchórzliwymi planami, a tymczasem to ten, którego mu dano na partnera — to znaczy on, Astil Tremerst Keiver Ósmy, ni mniej, ni więcej tylko zastępca nadwornego wiceregenta — ma za sobą tysiącletni rodowód, naturalne starszeństwo i — tak właśnie, do cholery, przedstawiają się sprawy! — wyższość. A poza tym co to za minister wojny, który nawet w czasie tych rozpaczliwych wydarzeń nie potrafi wydelegować kogoś innego i sam musi tu siedzieć na straży, czekając na atak, który prawdopodobnie nigdy nie nadejdzie?
Keiver spojrzał na wpatrującego się w płomienie mężczyznę i zastanawiał się, co tamten myśli.
To wina Smy. To ona wpakowała mnie w ten nocnik pełen gówna.
Najemnik rozejrzał się po zagraconym pokoju. Co go właściwie łączyło z idiotami w rodzaju Keivera, z tym całym historycznym złomowiskiem? Nie mógł się z tym identyfikować, ale nie winił ich za to, że go nie słuchali. Czerpał pewną satysfakcję ze świadomości, że ostrzegł głupców, ale było to za mało, by się ogrzać podczas zimnych i przytłaczających nocy, takich jak ta.