Выбрать главу

Walczył; ryzykował dla nich życie, wygrał kilka beznadziejnych kampanii na tyłach, udzielał porad, co powinni zrobić; oni jednak za późno go usłuchali i dopiero wówczas obdarzyli pewną ograniczoną władzą, kiedy wojna była w zasadzie przegrana. Ale tacy już byli; byli szefami i jeśli ich świat zniknął wskutek doktryny głoszącej, że tacy jak oni znają się na wojnie lepiej niż ktoś najbardziej nawet doświadczony, ale pospolitego stanu — to nie było to niesprawiedliwe. W końcu wszystko się bilansuje. I jeśli oznacza to ich śmierć, niech sobie umierają.

Tymczasem, dopóki nie wyczerpano zapasów, cóż mogło być przyjemniejszego? Skończyły się długie marsze, żałosne biwaki na bagnach, latryny na wolnym powietrzu; już nie musi zdobywać jedzenia na spalonej ziemi. Bezczynność. W końcu zaczną go swędzić stopy, ale to wszystko z nawiązką wynagradzała możliwość złagodzenia Wędzeń wyżej położonych części ciała szlachetnych dam uwięzionych w tym samym zamku.

Niekiedy czuł ulgę, że nie słuchano jego zaleceń. Władza oznacza odpowiedzialność. Rada, do której się nie zastosowano, prawie zawsze mogła być słuszna, natomiast jej realizacja zawsze oznaczała przelew krwi. Lepiej, by ta krew pozostawała na ich rękach. Dobry żołnierz robi; co mu każą, i jeśli tylko ma trochę rozsądku, nigdy nie zgłasza się na ochotnika, zwłaszcza do awansu.

— Znaleźliśmy dzisiaj dalsze nasiona trawy — rzekł Keiver, kołysząc się na porcelanowym krześle.

— Och, wspaniale.

— Rzeczywiście.

Dziedzińce, ogrody i patia zamieniono w pastwiska; zerwano dachy kilku skromniejszych sal i również tam sadzono rośliny. Żywności starczy dla jednej czwartej zamkowego garnizonu na bardzo, bardzo długo, jeśli wcześniej nie zostaną wszyscy rozwaleni.

Keiver zadrżał i ciaśniej owinął nogi płaszczem.

— Ależ tu zimno, Zakalwe, prawda?

Najemnik już miał odpowiedzieć, kiedy drzwi w odległym końcu pokoju uchyliły się nieco. Chwycił za karabin plazmowy.

— Czy… wszystko w porządku? — spytał cichy żeński głos.

Najemnik odłożył karabin i uśmiechnął się do bladej twarzyczki zerkającej od progu. Długie czarne włosy spływały wzdłuż krawędzi obitych ćwiekami drewnianych drzwi.

— Ach, Neinte! — wykrzyknął Keiver, wstając jedynie na chwilę, by ukłonić się młodej dziewczynie (księżniczka, rzeczywiście!), która była — przynajmniej formalnie — jego podopieczną. Z pewnością nie wykluczało to innego, bardziej płodnego, nawet lukratywnego związku w przyszłości.

— Wejdź — usłyszał głos najemnika zwracającego się do dziewczyny.

(Niech go diabli, zawsze przejmuje inicjatywę; za kogo on się uważa?)

Dziewczyna wcisnęła się do pokoju, zbierając z przodu swe spódnice.

— Chyba słyszałam strzał…

Najemnik wybuchnął śmiechem.

— Strzelaliśmy już dość dawno temu. — Wstał, by wskazać dziewczynie miejsce przy ogniu.

— Musiałam się ubrać — wyjaśniła.

— Pani, za nic byśmy nie chcieli przerywać twej dziewiczej drzemki… — rzekł do niej Keiver, wstając trochę za późno, z dość niezgrabnym ukłonem.

Najemnik stłumił rechot, wkopując polano w głąb paleniska. Księżniczka Neinte zachichotała. Keiver poczuł gorąco na twarzy i postanowił też się zaśmiać.

Neinte — jeszcze bardzo młoda, lecz już delikatnie i krucho piękna — otoczyła ramionami podciągnięte kolana i zapatrzyła się w ogień.

Trzaskały polana, tańczyły szkarłatne płomienie. W milczeniu, które teraz zapadło (jeśli nie liczyć słów „Tak, właśnie” zastępcy nadwornego wiceregenta) najemnik wodził wzrokiem od niej do Keivera i myślał, jak bardzo tych dwoje młodych ludzi upodobniło się nagle do posągów.

Tylko ten raz, pomyślał, chciałbym wiedzieć, po czyjej naprawdę jestem stronie. Oto siedzę w tej absurdalnej fortecy wypchanej bogactwami, wypełnionej skoncentrowanym szlachectwem, spoglądam na oblegające hordy (waleczna brutalna siła połączona z brutalną inteligencją), próbuję ochraniać te delikatne, uśmiechające się wdzięcznie potomstwo rodów od tysięcy lat uprzywilejowanych i nie mam pojęcia, czy przyjąłem właściwą strategię albo taktykę.

Umysły nie czyniły takich rozróżnień; dla nich te dwa pojęcia tworzyły jedność. Taktyki splatały się w strategię, strategia rozpadała na taktyki na przesuwającej się skali ich dialektycznej moralnej algebry.

W ogóle nie oczekiwały, że mózg ssaka poradzi sobie z takimi zagadnieniami.

Wspomniał, co rzekła mu Sma dawno temu, w czasie tamtych nowych początków (które były efektem wielkiego poczucia winy i bólu). Że mają do czynienia z materiałem z gruntu opornym, gdzie zasady wykuwa się podczas działania, za każdym razem inne; gdzie po prostu z natury rzeczy nic nie wiadomo, nie można wydawać sądów z absolutną pewnością. Praca w Służbie Kontaktu — pozornie bardzo wyrafinowana, abstrakcyjna i śmiała — w istocie dotyczyła ludzi i ich problemów.

Tym razem chodziło właśnie o tę dziewczynę, złapaną w kamiennym zamku z resztą społecznej śmietanki (lub mętów — zależnie od punktu widzenia); czeka ich życie lub śmierć, zależnie od tego, jak dobrych udzielę rad i czy te pajace zdołają z nich skorzystać.

Patrzył na oświetloną płomieniami twarz dziewczyny. Czuł nie tylko niejasne pożądanie (gdyż była atrakcyjna) czy ojcowską opiekuńczość (gdyż była taka młoda, a on mimo swego wyglądu — tak stary).

Nie wiedział, jak to określić. Uświadomieniem sobie tragedii, którą stanowił ten cały epizod; klęską podstawowych zasad, roztopieniem się władzy i przywilejów, załamaniem się tego złożonego, zbyt obciążonego swym wierzchołkiem systemu, który reprezentowało to dziecko.

Szlam i błoto, zapchleni królowie. Za kradzież — okaleczenie; za niewłaściwe myśli — śmierć. Wielka śmiertelność niemowląt; mała oczekiwana długość życia. Ohydny system w otoczce bogactwa i przywilejów zapewniających ponurą dominację oświeconych nad ciemnymi. Najgorszy jednak był ten powtarzalny schemat, wariacje tego samego zdeprawowanego tematu w aż tylu rozmaitych miejscach.

Czy ta księżniczka zginie? Wojna przebiegała niekorzystnie i ta sama logika symboli, dzięki której dziewczynę czekała wysoka pozycja — jeśli sprawy potoczyłyby się dobrze — oznaczała również, że jeśli wokół wszystko się zawali, dziewczyna pójdzie na straty. Z rangą społeczną związany był hołd — uniżony ukłon lub podłe dźgnięcie, zależnie od wyniku toczącej się walki.

Zobaczył ją nagle jako osobę już starą, zamkniętą w jakimś wilgotnym lochu; okutana w worek, sparszywiała od wszy, z ogoloną głową, o oczach ciemnych i pustych, zniszczonej twarzy czekała z nadzieją; wreszcie wymarsz w śnieżycę, egzekucja pod ścianą lub spotkanie z zimnym ostrzem topora.

A może to wizja zbyt romantyczna? Może nastąpi jakaś rozpaczliwa ucieczka, gorzkie wygnanie. Kobieta stara i zniszczona, jałowa i zdziecinniała, rozpamiętująca dawne złote czasy, pisząca bezskuteczne petycje, oczekująca powrotu. Sytuacja zmieniająca się powoli, nieubłaganie, w stan sytej bezużyteczności, w stan, do którego dziewczynę przygotowywało wychowanie, lecz bez kompensacji, jakie daje wysoka pozycja społeczna.

Zobaczył, że dziewczyna jest jeszcze jedną nieistotną częścią jeszcze jednej historii, zmierzającej — samodzielnie albo popychanej starannie obliczonymi szturchnięciami Kultury, w kierunku uważanym przez Kulturę za właściwy — prawdopodobnie ku lepszym czasom i łatwiejszemu życiu. Jednak akurat teraz nie dotyczy to tej dziewczyny.

Gdyby urodziła się dwadzieścia lat wcześniej, mogłaby się spodziewać dobrego zamążpójścia, dochodowych dóbr, dostępu do dworu, krzepkich synów, utalentowanych córek… dwadzieścia lat później przebiegłego kupca za męża, a nawet — w nieprawdopodobnym wypadku, gdyby w takim kierunku poszło to seksistowskie społeczeństwo — życia samodzielnego: kariery w nauce, w interesach, w działalności charytatywnej.